8 marca 2018

„Dziady” i dziady. Mit założycielski III RP i mit „sztuki polskiej”

(Źródło:marzec1968.pl)

Mam wrażenie, że wykonano już sporo pracy oświatowej, aby hasło „Dziady” kojarzone było z marcem roku 1968 i z przedstawieniem teatralnym, które – wedle legendy – miało dać początek tzw. wypadkom marcowym. A te wypadki to oczywiście kolejna odsłona „polskiego antysemityzmu”. A to przedstawienie to oczywiście swoista symboliczna inicjacja dla pokolenia tych, co wyznawali zasadę: „socjalizm – tak, wypaczenia – nie”. Tymczasem z „Dziadami” chodzi o coś zupełnie innego.

 

W matriksie

Wesprzyj nas już teraz!

Inscenizacja teatralna Kazimierza Dejmka to dzieło typowego peerelowskiego inteligenta pracującego, uzbrojonego w asygnaty Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej dla jego kolejnych kierowniczych funkcji, aż po dyrekturę Teatru Narodowego w Warszawie włącznie. Te jego „Dziady” nie powstały w marcu ’68., ale kilka miesięcy wcześniej jako jedna z propagandowych kulturalnych imprez przygotowywanych w całym kraju z okazji 50-tej rocznicy wybuchu rewolucji październikowej, a nadzorowanych przez Wydział Kultury KC PZPR. Tamto przedstawienie w swych założeniach miało dokładnie to samo, co inscenizacje polskiej klasyki robione przez współczesnych czekistów kultury.

 

Mitologię tego „aktu inicjacyjnego” wymyślili – i do dzisiaj to twórczo rozwijają – tzw. „komandosi” oraz ich ideowi kontynuatorzy. „Komandosami” nazwano dzieci przedwojennych i powojennych działaczy komunistycznych (w większości taka była ich proweniencja), którzy dzięki okupacji sowieckiej mogli rządzić Polską. W latach 60. XX wieku te dzieci dorosły i postanowiły zastąpić rodziców. Takie nazwiska jak: Kuroń, Modzelewski, Michnik, Lityński, Blumsztajn mówią same za siebie. A przy okazji dopowiadają nam, że ta zamiana się bardzo im udała, czego dowodem dotychczasowa historia III RP.

 

W realu

A my, żeby zrozumieć, jaki sens mają dla nas prawdziwe „dziady” i „Dziady”, musimy najpierw cofnąć się w czasie do słowiańszczyzny przedchrześcijańskiej i do obrzędowości odwołującej się do kultu zmarłych.  Katolicka prawda wiary o łączności wierzących na ziemi ze świętymi w niebie i z duszami cierpiącymi w czyśćcu, stoi w prostej relacji do pogańskich wierzeń w „obcowanie żywych z umarłymi”. Badania i źródła historyczne wyraźnie wykazują, że nasi przodkowie zdecydowanie bardziej niż my honorowali tych, którzy odeszli. Oni w ciągu roku kalendarzowego kilka razy (nawet sześciokrotnie) czcili zmarłych poprzez specjalne święta, a my w roku liturgicznym Kościoła katolickiego mamy tylko jeden Dzień Zaduszny.

 

Słowianie, szczególnie ci północno-wschodni, byty pośmiertne swych zmarłych zwali „dziadami”. Te duszyczki mogły, wedle pierwotnych wierzeń, wiele pomóc żyjącym, stąd tak poważne traktowanie pamięci o nich i specjalne obrzędy, które zwano właśnie „dziadami”, a które często odbywały się w miejscu pochówku. Najważniejszym dla tych świąt był czas wiosennych i jesiennych zmian faz księżyca, a więc początek maja i początek listopada. Na groby zmarłych przychodzono wtedy wieczorem z jedzeniem i wódką, a ucztując nigdy nie zapominano na grób coś zrzucić z talerza i coś ulać z kieliszka. Rozpalano też ognie, aby dusze mogły trafić do swych żyjących bliskich i spędzić z nimi tę świąteczną noc. To przychodzenie dusz niejednokrotnie wspomagano „wywoływaniem”, a ich duchową obecność „wróżbami”.

 

Mieszkańcy Pierwszej Rzeczypospolitej pomimo powszechnej już religii chrześcijańskiej nijak nie mogli się wyzbyć przywiązania do starych pogańskich obyczajów. I tak następowało mieszanie tych obrzędowych porządków dotyczących pamięci o ludziach zmarłych. Jedno pozostawało niezmienne – nasza polska pamięć i szacunek dla tych, którzy odeszli, co jest kulturowo wyjątkowe w skali świata. Jedno dla tej ludowej symbiozy dziejów stało się z czasem oczywiste – dominujący Krzyż Chrystusowy. I w takim – ogólnie rzecz ujmując – kształcie, dotrwało to do wieku XIX-go.

 

 Jest jeszcze jeden ślad tamtych czasów, który trzeba tutaj przypomnieć dla dopełnienia naszego „dziadowskiego” wywodu. Otóż ogromną rolę w obrzędach dziadów odgrywali okoliczni żebracy. Czy to wynikało z faktu, że żyjąc w swoistym wykluczeniu, często z piętnem jakiejś ułomności, byli tajemnicą, a jednocześnie tajemnicę w sobie nosili? Najprawdopodobniej. Czas spotkania z duchami potrzebował takich „odmieńców”.  Na tę okoliczność, na tę jedną noc stawali się oni mistrzami ceremonii – guślarzami, osobami najważniejszymi w gromadzie. Zresztą, w potocznej mowie zwano ich „dziadami” po prostu. I to określenie, znane mi z dzieciństwa w formie: „dziady podkościelne”, dotrwało aż do naszych czasów, choć zatraciło zupełnie swe mistyczne znaczenie.

 

W literaturze

Tak dotarliśmy do Adama Mickiewicza i jego czteroczęściowego cyklu dramatycznego „Dziady”. Dzieło powstawało w różnych miejscach przez ponad 30 lat ; pisane i wydawane(1823 – 1860) było niejako „od końca”, biorąc pod uwagę zawarte w nim wątki fabularne oraz autorską numerację kolejnych części (2, 4, 3 i finalnie 1). Najważniejsze jednak jest to, iż nasz wieszcz tytuł nadany pierwszemu wydanemu w cyklu dramatowi przeniósł na całą tetralogię. I z tego koniecznie wypada wyciągnąć wnioski.

 

Zaczyna się wszystko, można rzec, w sposób oczywisty, bo „Dziady część 2” są o dziadach, czyli o tymże obrzędzie na poły pogańskim, na poły chrześcijańskim. Mamy opowieść o wędrówce dusz oraz o pośmiertnej karze za grzechy lub – jak kto woli – za złe uczynki. Kolejna odsłona dramatu (czwarta, zwana wileńsko-kowieńską) to „odlot” w świat klasycznego romantyzmu, rozumianego jako uczuciowe zmagania mężczyzny i kobiety, gdzie rozdarcia i niespełnienia prowadzą do miłości nieszczęśliwej, a ta do samobójstwa. Jest jeszcze ksiądz, który próbuje racjonalizować „po Bożemu” problemy bohatera (Gustawa), ale bez widomego rezultatu. W części trzeciej (drezdeńskiej), też „odlecimy” romantycznie, ale tym razem będzie to polski romantyzm, dla którego znakiem firmowym jest walka o wolną Ojczyznę. Mamy więc rosyjskich okupantów-zaborców; na Balu u Senatora mamy zdrajców i konformistów, a w więziennych celach u Bazylianów mamy spiskowców i potencjalnych skazańców lub zesłańców na Sybir. Są wśród tych patriotów: mesjanistyczny ksiądz Piotr i jego emocjonalne alter ego – indywidualista Konrad, który w chwilach uniesienia nie waha się nawet bluźnić Bogu. W części ostatniej (tytularnie pierwszej) wracają wcześniejsze postaci, m.in. Guślarz, i znów z nim możemy „odprawiać” Dziady.            

               

W teatrze

Prapremiera „Dziadów” Adama Mickiewicza miała miejsce w 1901 r. w krakowskim Teatrze Miejskim, a jej inscenizatorem – artystycznym Guślarzem, był sam Stanisław Wyspiański. Do legendy polskiego teatru przeszło przedstawienie z roku 1934, w reżyserii Leona Schilera, zrealizowane w Teatrze Polskim w Warszawie. Było chyba ostatnim, w którym w sposób kanoniczny udało się przekazać idee autora. W rolę Konrada wcielił się wówczas Józef Węgrzyn.

 

Dalej zamiast Polski mieliśmy PRL i w roku 1961 próbę „odczarowania” narodowego dramatu przez Jerzego Grotowskiego w eksperymentalnej interpretacji Teatru 13 Rzędów w Opolu. Następnie w 1968 r. jak najbardziej poważną „rewolucyjną” wersję dramatu z Gustawem Holoubkiem, jako Konradem, co reżyser Dejmek zdefiniował następująco: „Jako materialista przesunąłem chrystianizm i mistycyzm autora ze sfery dewocyjnej na grunt ludowej obrzędowości, akcentując rewolucyjność i patriotyczność utworu”. Potem, „za Gierka”, walkę z Mickiewiczem, a nade wszystko z transcendencją wypełniającą „Dziady”, podjął w Starym Teatrze w Krakowie Konrad Swinarski, u którego główną rolę kreował Jerzy Trela. Ostatnia godna uwagi inscenizacja dramatu Mickiewicza miała swą premierę w 1981 r. Twórcą „Guseł” był offowy teatr Stowarzyszenie „Gardzienice”, a reżyserem Włodzimierz Staniewski. Rzecz o tyle niezwykła, że zrealizowana poza mainstreamem i być może dlatego więcej niż prawdziwa w odkrywaniu gorącej narodowej mistycznej polskiej lawy. Interpretacje teatralne „Dziadów” z czasów III RP raczej odstręczają, grzesząc najpierw nijakością, potem polityczną poprawnością połączoną z pseudoawangardą, ale nade wszystko nachalnym marksizmem, czyli jak u Dejmka, tylko dużo gorzej.

 

W życiu

Tak jak trzynastozgłoskowy „Pan Tadeusz” jest genialną ekspozycją tęsknoty Adama Mickiewicza za wolną Rzecząpospolitą (niech nikogo nie zmyli fraza: „Litwo, ojczyzno moja…”), tak „Dziady” są egzemplifikacją tego, co jest nam potrzebne, aby nasza Ojczyzna wolną była. Więc jeżeli cytujemy ten wers: Naród nasz jak lawa / z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa / Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi / Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi, to wiedzmy, że chodzi o pamięć. Że musimy wciąż i wciąż „wywoływać duchy”; wciąż i wciąż „odprawiać” narodowe dziady. I szukać Guślarzy na miarę czasów. I wtedy faktycznie skorupa pęknie…

 A kto prośby nie posłucha 

W imię Ojca, Syna, Ducha. Widzicie Pański krzyż?

(…) A kysz, a kysz!

 

 

Tomasz A. Żak
Tytuł pochodzi od redakcji

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie