10 marca 2015

O ignorancji religijnej

Jest to grzech, do którego się właściwie nawet nie poczuwamy, gdyż trwanie w nim uważamy za stan zupełnie normalny. Sądzimy, że uległość starczy za wiedzę, że nieznajomość spraw Bożych stanowi owo „ubóstwo ducha”, które prowadzi do Królestwa niebieskiego, że wreszcie przekraczanie „wiary prostaczków” byłoby zarozumiałością.

Pod pretekstem „szanowania i nienaruszania świętych tajemnic” nie zajmujemy się tedy wcale doktryną wiary katolickiej. Sądzimy nadto, że nasze obowiązki religijne są natury czysto praktycznej, że natomiast w dziedzinie intelektualnej jedynym obowiązującym nas nakazem jest posłuszeństwo. Uważamy, że aby być dobrym katolikiem wystarczy spełniać przykazania boskie i kościelne, umieć na pamięć Skład Apostolski i wiedzieć, kiedy należy odpowiedzieć „amen”.

Bylibyśmy niepomiernie zdumieni, gdyby nam zarzucono, że stanowisko takie graniczy z herezją. A przecież w gruncie rzeczy zbliża się ono do stanowiska pragmatystów i relatywistów, dla których prawda jako taka nie ma znaczenia. Jeśli nie miłujemy Boga także i umysłem naszym, wypieramy się Go nieświadomie, albowiem inteligentnego człowieka, który nie dba o poznanie życia i objawień Bożych, jeden już tylko krok dzieli od istotnego ateizmu.

Wesprzyj nas już teraz!

Sądzimy, że wstępne wiadomości z katechizmu, które się nam niegdyś obiły o uszy, stanowią dla dobrego katolika dostateczne zaopatrzenie, mogące go aż po grobową deskę chronić od głodu duszy. Godzimy się na to, aby dzieci nasze pobierały w szkole lekcje religii, uważamy nawet, że jest to wcale skuteczny środek do utrzymania ich na pewnym poziomie moralnym. Postępy ich jednak w każdym innym przedmiocie nauczania wydają się nam sprawą nierównie ważniejszą. Naukę religii uważamy raczej za rozrywkę, niż za potężny czynnik w ukształtowaniu charakteru dziecka, a podczas gdy każda inna gałąź wiedzy otwiera wszelkie drogi, wiedza religijna według naszego mniemania do niczego nie prowadzi. Tak tedy w wychowaniu dzieci naszych popełniamy ten sam błąd, któremu za własnych szkolnych czasów hołdowaliśmy sami.

Niejednokrotnie idziemy w tym rozumowaniu jeszcze dalej i – nie przyznając się do tego otwarcie – gotowi jesteśmy mniemać, że wiedza religijna jest rzeczą niezbyt zajmującą a zupełnie niepotrzebną, że nie jest stworzona dla ludzi, żyjących w świecie i że, aby się w niej zagłębiać, trzeba mieć specjalne zamiłowanie czy też powołanie.

Co za tym idzie, unikamy jak ognia kazań niedzielnych uważając, że istnieją one jedynie jako rodzaj umartwienia zarówno dla głoszącego je kapłana, jak i dla słuchających ich dewotek. Nie wpada nam nawet na myśl, że słowo Boże powinno docierać do uszu ludzi „normalnych”, sądzimy przeciwnie, że nawet kapłan zdziwiłby się, widząc na swym kazaniu człowieka, zajętego całym szeregiem ważnych i praktycznych spraw. To też udając się na Mszę św. w niedzielę, dowiadujemy się skwapliwie o taką, na której nie ma kazania […].

Jeśli przypadkiem nie możemy się uchylić od kazania, słuchamy go nie słysząc. Zapadamy w stan neo-buddystycznego kwietyzmu, z którego wyrywamy się tylko chwilami, aby obserwować kapłana lub śledzić, w jaki sposób „wybrnie” z jakiegoś bardziej zawiłego problemu. […]

Zdarza się też, że szczegółowo, choć nie w najlepszej intencji, rozbieramy naukę jakiegoś mniej wytrawnego kaznodziei. Zwracamy baczną uwagę na każde niewłaściwie użyte słowo, na każdą niedokładność, czyhamy wprost na jakiś niefortunny zwrot czy nie dość trafne porównanie i doskonale się tym kosztem bawimy.

Inaczej rzecz się przedstawia, jeśli kazanie wygłasza kapłan znany i uznany za wielkiego kaznodzieję. Słuchanie takich konferencji jest modne i w dobrym tonie. Z jego słów staramy się jednak podchwycić przede wszystkim aluzje polityczne lub społeczne, finezje psychologiczne, zręcznie i dowcipnie skreślone sylwetki bliźnich — słowem wszystko, prócz samego tylko słowa Bożego. Wskutek tego najlepsze nawet kazanie, zamiast rozniecać w nas iskrę Bożą, staje się pewnego rodzaju emocją towarzyską, a omawianie go w kole znajomych przyczynia się wybitnie do ożywienia najbliższej herbatki.

 

Jakub Bebout, Grzechy zaniedbania, Warszawa 1939, s. 20-24.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 104 290 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram