14 września 2012

Nowy traktat: dziejowa konieczność Unii Europejskiej

(Jose Manuel Barroso. Fot. ZumaPress/Forum )

Deklaracja przewodniczącego Komisji Europejskiej, Jose Manuela Barroso na temat przekształcenia Unii Europejskiej w „federację narodowych państw” to jasny sygnał, że w unijni eurokraci odczytali kolejną dziejową konieczność Europy. I teraz poprowadzą nas ku nowej jutrzence. Oczywiście nie pytając, czy w ogóle mamy ochotę z nimi iść.


Model integracji, za którym opowiedział się niedawno Barroso jest całkowicie koherentny z pomysłami niemieckiej dyplomacji. Chodzi o pogłębianie integracji politycznej. Tym bardziej jest to zaskakujące, że podobne pomysły na gruncie ekonomicznym (integracja monetarna) przyniosły Unii Europejskiej opłakane skutki.

Wesprzyj nas już teraz!

Nasuwa się od razu pytanie o to, jak mogłaby wyglądać polityczna integracja, jakie nowe instytucje powstaną w Brukseli i jaki kształt ma mieć w związku z tym nowe, europejskie superpaństwo? Nie zdziwi chyba już nikogo, że na ten temat wiadomo niewiele. Wszyscy piewcy nowego modelu integracji zgodnie deklarują, że chodzi o demokrację, scentralizowanie władzy wykonawczej w Unii i wzmocnienie jej prerogatyw. Idzie przede wszystkim o sprawniejsze podejmowanie decyzji w kwestiach finansowych (stąd pomysł z ministrem finansów UE), choć mówi się również o realnym wzmocnieniu władzy politycznej.

Wszystkie te pomysły są jednak dosyć mętne. Jeśli postulaty eurokratów faktycznie byłyby realizowane, to najprawdopodobniej powstanie nowy traktat, a ten lizboński będzie można spokojnie wyrzucić do śmieci.

Nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać, jak będą wyglądały etapy powstawania nowego traktatu, ani jak będzie wyglądała jego ratyfikacja w państwach członkowskich. Wiadomo na pewno, że owe procesy obnażą nie po raz pierwszy już fakt, iż nieustannie pouczający o wartościach demokratycznych europejscy politycy sami zupełnie jawnie i bez skrępowania uznają ów reżim za zwykłą fasadę.

Przypomnijmy chociażby losy Traktatu Lizbońskiego. Powstał on po nieudanej próbie wprowadzenia w życie europejskiej konstytucji, która została odrzucona w referendum w Holandii i Francji. Postanowiono opracować więc dokument nieklarowny, mętny, nienadający się do przeprowadzenia nad nim jakiejkolwiek debaty, a jego twórcy nie ukrywali nawet, że jest on tożsamy z europejską konstytucją. Warto przypomnieć słowa jednego z architektów Traktatu Lizbońskiego Valery Giscard d’Estaing’a: w końcu nieświadomie opinia publiczna przyjmie projekty, których nie odważymy się zaproponować ludziom bezpośrednio. (…) wszystkie poprzednie projekty będę w tekście [Traktatu Lizbońskiego – przyp. KG], ale odpowiednio zamaskowane i ukryte.

Cały proces ratyfikacji Traktatu był jedną wielką kpiną z suwerenności poszczególnych krajów. Takie tuzy europejskiej lewicy jak Daniel Cohn-Bendit czy Martin Schulz, którzy kilka lat później będą sztorcować premiera Węgier Victora Orbana za faszyzm i totalitaryzm, nie protestowali, gdy niedługo po irlandzkim referendum (wówczas Traktat Lizboński nie zyskał uznania większości) przeprowadzono drugie, w którym w końcu dokument został zaakceptowany. Cóż, widocznie nauczeni niezbyt chlubnym przykładem Konstytucji Europejskiej unijni eurokraci postanowili tym razem przeprowadzać referendum do skutku, aż ciemny lud zrozumie na czym polega dziejowa konieczność Europy.

Podobny sposób myślenia kierował wspomnianym Cohn-Benditem, gdy ordynarnie naciskał na prezydenta Czech Vaclava Klausa w jego praskiej siedzibie, by ten koniecznie podpisał Traktat Lizboński. Klaus najwyraźniej także nie pojmował tego, czym jest demokracja w nowym, wspaniałym świecie unijnej kasty politycznej.

Gdy przychodzi przypomnieć wszystkie ekwilibrystyki retoryczne i ideologiczne eurokratów z tamtego okresu, nasuwa się porównanie do jednego z ideologów okresu początków XX wieku, który uznał, że nawet robotnicy mogą nie być świadomi celów, do  jakich powinni dążyć. A w związku z tym zawodowi rewolucjoniści, rozumiejący właściwie dziejową dialektykę, powinni stanąć na ich czele i prowadzić ku lepszej przyszłości.

Traktat Lizboński został w końcu ratyfikowany przez wszystkie kraje, choć po dziś dzień niewielu zapewne ma pojęcie, co tak naprawdę ów dokument zmienił. A zmienił przecież bardzo wiele.

Jak może wyglądać proces ratyfikacji nowego traktatu o którym mówią już bez skrępowania Merkel, Barroso, a nawet polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski? Na pewno trzeba będzie tym razem oszczędzić nieco nerwów tak wytrawnym politykom jak Cohn-Bendit i przyjąć ewentualny traktat drogą wyłącznie rządową, z pominięciem parlamentów. Polskiemu rządowi taki trick już się udał w przypadku paktu fiskalnego. A krajowa konstytucja? Któżby się nią przejmował, gdy trzeba zajmować się właściwym odczytywaniem dziejowej konieczności.

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie