2 sierpnia 2018

Nie lekceważmy filmów klasy B. Tam tkwią resztki naszych wartości

(mat. filmowe)

W dzisiejszym kinie resztki tradycyjnych wartości spotyka się niemal wyłącznie w filmach akcji, i to zazwyczaj tych nie najwyższych lotów.

 

Współczesne kino to swoisty katalog grzechów przeciwko całemu Dekalogowi. Coraz częściej ekran staje się doliną mordu, łożem zdrady, polem malwersacji, wylęgarnią kłamstwa. Coraz rzadziej zwycięża prawo i sprawiedliwość (bez symplistycznych skojarzeń, proszę!) czy nawet elementarna przyzwoitość, a jeśli już, to obficie podlana relatywizmem. Niemal zupełnie brak postaw jednoznacznie dobrych, bez skazy szlachetnych, prawych w każdych okolicznościach. Dzisiejszy świat malowany półcieniami nie toleruje tego typu charakterów (a poważna rzekomo krytyka sztuki bezlitośnie je wyszydza). A przecież mamy być zimni albo gorący, tak, tak, nie, nie – Pan nie znosi stanów pośrednich, bo taki stan zawsze „od złego pochodzi” (Mt 5, 37). „Skoro jesteś letni, i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3, 16).

Wesprzyj nas już teraz!

 

Niewiele więc mają do szukania chrześcijanie we współczesnym kinie. Drogich im wartości w nim jak na lekarstwo. Owszem, Hollywood wciąż z powodzeniem dmie w róg patriotyzmu, ale to element imperialnej polityki. Owszem, protestanci kręcą ewangelizacyjne produkcyjniaki, i to w dość sporych ilościach, ale wydolność trawienna pozwala obejrzeć nie więcej niż jeden taki film rocznie (no, może raz na kwartał…). Owszem, trafiają się chrześcijańskie arcydzieła w rodzaju „Pasji” czy „Cristiady”, ale tak rzadko, że z tego to nawet lekarstwa nie ukleci…

 

Biedny chrześcijanin patrzy na kino i widzi wyraźnie jedno: że w ofercie filmotwórstwa z pretensjami do miana sztuki znajdzie dla siebie niewiele, albo zgoła nic. Cóż jednak, jeśli lubi oglądać filmy, co przecież samo w sobie niczym grzesznym bynajmniej nie jest? Nie ma innego wyjścia, jak sięgnąć po produkcje uchodzące za mniej ambitne – czy słusznie, o to teraz mniejsza – za to gęsto zazwyczaj naładowane przygodą, szybką akcją i nieskomplikowaną psychologią. O, tutaj nieporównanie częściej notuje się zachowania stricte chrześcijańskie. Bo też i tematyka tych na pozór błahych opowieści jest – gdy się głębiej nad tym zastanowić, zwłaszcza z chrześcijańskiego punktu widzenia – nieporównanie poważniejsza. Tu nie roztrząsa się egzystencjalnych pseudoproblemów „transseksualnego niebinarnego płciowo indywiduum z niebieskimi włosami” (jak rzecz celnie i z iście spiżową zwięzłością ujęła niedawno Bogna Białecka na łamach magazynu „Polonia Christiana”). Tu trzeba ocalać świat; tu trzeba zapobiegać kataklizmom, a gdy się nie powiedzie, ratować pozostałych przy życiu; tu trzeba chronić niewinnych i bezbronnych przed uzbrojonymi po zęby a pozbawionymi skrupułów. Tu trzeba wykazywać się męstwem, rozumem, radą, mądrością, umiejętnością (wow, to przecież dary Ducha Świętego…!); tu niepodobna nic zdziałać nie mając w sobie ducha solidarności, miłości bliźniego i poświęcenia – niekiedy aż po ofiarę z własnego życia.

 

Trudno też nie zauważyć w tego typu filmach dobitnej apologii więzów rodzinnych. Czy jednak powinno nas to dziwić? A za cóż innego człowiek ostatecznie zgodziłby się zginąć? I to wcale nie żaden hardkorowy ultrakatolicki zelota, ale nawet do przesady zdrowo się odżywiający miejski aktywista po szyję zanurzony w ekotrendach. Za prawa zwierząt, ideologię gender czy transhumanizm? A może za Agendę 21…?

 

Nie lekceważmy z definicji filmów klasy B. Pomimo, iż w większości są soczewką rewolucyjnej agendy, nierzadko jednak zdarza im się pełnić funkcję mimowolnych transmiterów rozpaczliwego, munchowskiego krzyku dusz z otchłani podświadomości spoganiałych społeczeństw Zachodu.

 

Gościmy właśnie na ekranach taki B-film o byłym komandosie zatrudnionym jako szef ochrony najwyższego wieżowca na świecie, pod którego nieobecność w gmachu niespodziewanie wybucha groźny pożar. Nieprzypadkowo, rzecz jasna, lecz za sprawą grupy terrorystów, którzy na dodatek uwięzili rodzinę głównego bohatera (a to już akurat przypadkiem, bo bliźniaki z mamą wróciły wcześniej z nieudanej wycieczki do zoo). Nasz protagonista zatem będzie miał pełne ręce roboty, z której jednak – z radością spojleruję – wywiąże się śpiewająco, pomimo braku jednej nogi.

 

A my sobie to wszystko z przyjemnością oglądamy (i to wraz z dziećmi, bo nie ma w tym filmie nic, czego nie mógłby zobaczyć i usłyszeć człowiek dziesięcioletni), żywiąc w duszy nadzieję, że gdyby się kiedyś samemu, nie daj Boże, utknęło w zawalonym tunelu, płonącym wieżowcu czy porwanym samolocie, znajdzie się dzielny człowiek, który nie wahając się wcielić w czyn niewart rzekomo artystycznych laurów scenariusz klasy B po prostu uratuje nam życie.

 

Jerzy Wolak

 

„Drapacz chmur” (Skyscraper); scenariusz i reżyseria: Rawson Marshall Thurber; w rolach głównych: Dwayne Johnson, Neve Campbell, USA 2018, 102 minuty. 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie