29 kwietnia 2014

Metoda Hitlera, metoda Putina

Nazywanie bierności państw Zachodu wobec rosyjskiej agresji „drugim Monachium” to dość naiwna próba zgrabnego skojarzenia Putina z Hitlerem. Analogie, owszem są, ale nie tak banalne, jak zdają się twierdzić niektórzy.

 

Od momentu, gdy Rosja zdecydowanym i szybkim ruchem sięgnęła po Krym, polscy komentatorzy jęli najpierw gorliwie zapewniać o swojej niechęci do prezydenta Rosji, Władimira Putina po czym deklarowali rozczarowanie brakiem zdecydowanej reakcji ze strony państw Zachodu. Bezczynność ta miała stanowić „drugie Monachium”. To historyczne wydarzenie, z września 1938 roku po dziś dzień stanowi symbol kompromitacji polityki Francji i Wielkiej Brytanii wobec hitlerowskich Niemiec. Bo właśnie w Monachium przywódcy z Paryża i Londynu de facto zostawili Czechosłowację na łaskę i niełaskę Hitlera.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Raz ostrzej, raz łagodniej

 

Czynienie z monachijskiego układu analogii dla połykania przez Rosję kolejnych kawałków Ukrainy to dość banalne – choć przemawiające do wyobraźni – porównanie. Współczesna historiografia zwykła przedstawiać tego najważniejszego uczestnika spotkania w Monachium, czyli premiera Neville’a Chamberlaina, jako skończonego naiwniaka.

 

Od szefa brytyjskiego rządu zależało wiele. W końcu to potężny Londyn był głównym gwarantem pokoju na Starym Kontynencie. Mimo to, wyspiarscy przywódcy dość konsekwentnie umywali ręce od zaangażowania w europejskie sprawy, łypiąc z rzadka okiem, czy aby po drugiej stronie Kanału La Manche nie pojawia się iskra, grożąca wybuchem pożaru. Wielka Brytania postawiła więc na pokojową, zdystansowaną politykę, której prowadzenie przysparzało politycznej energii Hitlerowi. To, że Brytyjczycy – mimo iż władali ogromną częścią świata – poważnie ograniczyli swoje siły militarne w dwudziestoleciu międzywojennym, nie przysparza chluby Wyspiarzom, a szczególnie Churchillowi, który – jako kanclerz skarbu – niemiłosiernie ciął pieniądze na zbrojenia, co szczególnie odbiło się na siłach morskich.

 

Jednak taka orientacja Londynu tylko w pewnej mierze była efektem naiwności i pacyfistycznych nastrojów. Inną przyczyną była inteligentna gra Hitlera poczuciem krzywdy, jakiej Niemcy doznali po traktacie wersalskim. Uznani za winnych wybuchu I wojny światowej i traktowani jako barbarzyńcy Europy – co rusz wypatrujący okazji do walnięcia maczugą Francuzów a wreszcie podboju całego kontynentu – zostali stłamszeni i odarci z pieniędzy, armii oraz – to przede wszystkim – z godności.

 

Hitler miał więc w ręku silną kartę i odważnie stawiał ją na stole przed Brytyjczykami. Potrafił odgrywać na przemian raz gołębia pokoju a innym razem jastrzębia wojny. Efekt takich działań był niezwykły, czego znakomitym przykładem była konferencja we włoskiej Stresie, gdzie spotkali się przywódcy Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch (tak, tak Mussolini grał wówczas przeciwko niemieckiemu dyktatorowi), by podjąć ustalenia w sprawie zahamowania ekspansywnej polityki Niemiec. Niechętni umieraniu za Europę wyspiarze nie kwapili się do zamykania paszczy niemieckiemu lewiatanowi. Ówczesny premier Wielkiej Brytanii, Ramsay MacDonald i szef dyplomacji John Allsebrook Simon chłodno reagowali na formułowane przez Mussoliniego obawy na temat rosnącej potęgi Niemiec. Zlekceważywszy brutalność Hitlera wobec swoich politycznych kompanów i międzynarodowego otoczenia (wymordowanie przeciwników politycznych podczas „nocy długich noży”, oraz zamordowanie austriackiego przywódcy Engelberta Dollfusa podczas nieudanego przewrotu nazistowskiego) Brytyjczycy garnęli się w niemieckie ramiona, przekonani, że szef NSDAP poprzestanie jedynie na żądaniach zadośćuczynienia za krzywdę kończącego wielką wojnę traktatu.

 

Zwieńczeniem niemiecko-brytyjskiego zbliżenia było porozumienie między Hitlerem, a następcą MacDonalda, Stanleyem Baldwinem. Pakt ów – patrząc przez pryzmat Londynu – był aktem ufności w pokojowe nastawienie Niemiec. Mimo, iż w pamięci części Niemców i Brytyjczyków nadal żywa była przedwojenna rywalizacja na morzu między Royal Navy a kajzerowską Hochseeflotte, londyńska dyplomacja dość ochoczo przystała na to, by Hitler utrzymał liczebność niemieckiej floty na poziomie 35 procent wyspiarskiej i… by posiadał równą brytyjskiej liczbę okrętów podwodnych. Trzeba przyznać, że niemiecki dyktator rozegrał tę partię z gracją i smakiem. Oto odgrywając orędownika pokoju, uzyskał zgodę Wielkiej Brytanii na łamanie postanowień z Wersalu. Mógł więc bez zahamowań deklarować w Reichstagu: „Czegóż mógłbym pragnąć, prócz spokoju i pokoju?”.

 

Powrót Chamberlaina

 

Chamberlain nie był wcale naiwnym politykiem oszukanym przez krwiożerczego przywódcę Niemiec niczym świeżo upieczony sztubak. Gdy powróciwszy z Monachium wymachiwał podpisanym świstkiem papieru, ogłaszając, że o to przywiózł swoim rodakom pokój nie zupełnie był pewien swego. Musiał wówczas zdawać sobie sprawę z dwóch zasadniczych kwestii. Po pierwsze, że Niemcy mają prawo do Kraju Sudetów zamieszkałego w większości przez ludność niemiecką i przynależącego wówczas do Czechosłowacji na mocy dziwnych postanowień traktatu wersalskiego. Po drugie zaś, że skierowanie uwagi Hitlera na wschód pozwoli przygotować się Brytyjczykom do nowej wojny. Wszak gdyby ta wybuchła na terenach zachodniej Europy w 1938, lub na początku 1939 roku, Londyn zamarłby z przerażenia. RAF dysponował bowiem przestarzałymi samolotami, dowódcy nie mieli żadnych planów, a w kraju dysponowali ledwie dwiema dywizjami bojowymi. Zakrawa więc na ironię fakt, że tym, kto wybił się na rzekomej naiwności Chamberlaina był ten, który wydatnie przyczynił się do słabości brytyjskiej siły rażenia i który – w pewnym okresie – snuł nawet plany zawarcia sojuszu z Hitlerem, by ramię w ramię pomaszerować z nim na Moskwę, czyli Churchill.

 

Monachium stanowiło więc ważny – o ile nie przełomowy – punkt wielkiej gry nerwów jaka zaczynała powoli toczyć się w Europie. Układ ów stanowił preludium do mającego nadejść w 1939 roku „gorącego lata”, czyli wyścigu Francuzów i Brytyjczyków z Niemcami o względy Stalina. Jego ofiarą padła też Polska, wmieszana przez Londyn w – nieoparte na żadnych racjonalnych przesłankach – sojusze gwarancyjne. Tymi sojuszami polska dyplomacja wprawiła zresztą w osłupienie Hitlera i Ribbentropa, uwzględniających początkowo w swoich planach Warszawę jako partnera w starciu z bolszewikami.

 

Zapomnijmy o Monachium

 

Trudno więc doszukiwać się prostych analogii między zachowaniem europejskich potęg w Monachium, a reakcją państw Europy, czy Stanów Zjednoczonych na aneksję Krymu czy pełzającą wojnę na wschodzie Ukrainy. Układ monachijski w sensie geopolitycznym nie miał zasadniczego znaczenia. Ogromną wartość stanowił jedynie – a może aż – jako przedmiot politycznej analizy, dostarczający informacji, że odsuwane przez lata widmo wojny nieuchronnie się zbliża.

 

Z pewnością jednak polityka Putina przypomina w pewnych aspektach politykę Hitlera. Moskwa potrafi zachwycić naiwne elity polityczne Zachodu uwolnieniem Chodorkowskiego, czy rozpaleniem olimpijskiego znicza w Soczi. Te same elity z niemniejszym wdziękiem oburzają się w chwilę potem na rosyjskiego przywódcę, gdy ten okrawa Ukrainę z jej terytoriów. O ile dla polityki MacDonalda, Baldwina czy Chamberlaina można szukać usprawiedliwień w chęci ujarzmienia niesprawiedliwie potraktowanych w Wersalu Niemiec, o tyle Zachód wystawia nagą pierś przeciwko obnażonemu ostrzu putinowskiego rapiera.

 

Zamiast więc tępo przywoływać historyczne analogie o duchu Monachium, warto przyjrzeć się żelaznej konsekwencji politycznej Hitlera i niemal bliźniaczym staraniom Putina, mydlącego nam wszystkim oczy rzekomą krzywdą Rosjan na Ukrainie.

 

Brytyjski historyk Niall Ferguson napisał kiedyś, że historia niesie ze sobą bagaż cennych doświadczeń, bo trudno ignorować to, co spotkało przodków, skoro nasza populacja stanowi obecnie zaledwie 7 procent istot ludzkich żyjących na przestrzeni dziejów. Słuszna uwaga, tyle, że problem pojawia się wtedy, gdy błędnie odczytujemy historyczne procesy, poszukując w ten sposób uparcie odpowiedzi na pytanie, co czynić w sytuacji impasu. Lepiej więc zapomnieć na chwilę o Monachium i przypomnieć sobie polityczną radę amerykańskiego poety, Ralpha Waldo Emersona: „jeżeli uderzasz króla, musisz go zabić”. Niewiele wskazuje bowiem na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości zraniona po rozpadzie ZSRR Rosja mogła być inna, niż ta obecna. Tak jak zranione Wersalem Niemcy nie mogły być inne, niż hitlerowskie.

 

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie