21 marca 2017

Liberałowie nie wierzą już w lud – czy to koniec demokracji?

(Fot. Grazyna Myslinska/FORUM)

Zwycięstwo Donalda Trumpa, wygrana zwolenników Brexitu w referendum na Wyspach, sukcesy Frontu Narodowego we Francji czy Wiktora Orbana na Węgrzech. To, po pierwsze – spełnienie koszmarów liberalnej lewicy. Po drugie – efekt działania systemu demokratycznego. Skutek? Mainstreamowe media i gwiazdy różowych salonów z całego świata coraz częściej pomstują na… ludowładztwo. Wśród malkontentów pojawia się nawet „Gazeta Wyborcza”!

 

Odrębność demokracji i liberalizmu to dla osób zainteresowanych myślą polityczną nic nowego. Długo jednak fakt ten był nieobecny w powszechnym obiegu. W 1997 roku przypomniał o nim Fareed Zakaria na łamach pisma „Foreign Affairs”. Gwiazdor liberalnych mediów opisał rozkwit „nieliberalnych demokracji” na całym świecie. Gdy powstał ten esej, podobne poglądy wciąż jeszcze należały do rzadkości. Panował powszechny optymizm i wiara w „koniec historii”.

Wesprzyj nas już teraz!

 

W zaskakująco – jak na mainstreamowego autora – odważnym tekście ten hindusko-amerykański intelektualista przypomniał oczywistą, zdawałoby się, prawdę. Mianowicie, że procedura demokratyczna nie zapobiega wyborowi rasistów, faszystów i innych przeciwników wolności. Demokracja, a więc wolne i uczciwe wybory, to jedno. Liberalizm konstytucyjny, wolność słowa, zgromadzeń, sumienia, własność prywatna, rządy prawa, to coś całkiem osobnego.

 

Tradycja „tego drugiego” jest zresztą znacznie starsza niż nowożytny demokratyzm. Sięga brytyjskiej Wielkiej Karty Swobód z 1215 roku, a także czasów kolonizacji Ameryki. Już w 1638 r., w miasteczku Hartford, po drugiej stronie Atlantyku, ustanowiono pierwszą pisaną Konstytucję.

 

Także ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych obawiali się nieograniczonej demokracji; uznawali ją za zagrożenie dla wolności. W efekcie amerykański system jest republikański, ale daleki od nieograniczonych rządów ludu. Sąd Najwyższy składa się wszak z 9 niewybieralnych sędziów a każdy stan wyłania 2 senatorów – bez względu na liczbę ludności. W efekcie senatorowie reprezentujący 16 procent ludności mogą zablokować każde prawo. Do tego dochodzi podział kompetencji między rząd federalny a władze stanowe. Tyranii większości zapobiegają także dobrowolne, nieformalne stowarzyszenia.

 

W XIX wieku większość państw zachodniej Europy była liberalna, a zarazem niedemokratyczna. Przykładowo, w 1830 roku Wielka Brytania dawała prawa wyborcze jedynie 2 procentom ludności i dotyczyło to wyłącznie elekcji do Izby Gmin. Prawo wyborcze stało się powszechne w krajach zachodnich dopiero pod koniec lat 40. XX wieku. Jednak konstytucyjne wolności obowiązywały w nich już znacznie wcześniej. Jak zauważył Fareed Zakaria, „zachodni model najlepiej symbolizuje (…) nie masowy plebiscyt, lecz bezstronny sędzia”.

 

Dla odmiany, w latach 80. i 90. XX wieku wiele państw Ameryki Południowej czy Afryki bądź Azji wdrożyło demokrację. Na przykład w 1990 roku zdjęto ograniczenia na tworzenie partii politycznych. Między 1991 a 1997 rokiem demokratyczne wybory odbyły się w większości spośród 45 krajów Afryki Subsaharyjskiej. W wielu przypadkach nie wiązało się to jednak ze wzrostem swobód obywatelskich, a wręcz przeciwnie. Podobnie było w Azji Środkowej. Nawet względnie wolne wybory w Kazachstanie czy Kirgistanie przyczyniły się poniekąd do ograniczenia wolności. W Iranie, Pakistanie i innych krajach islamskich poskutkowały zaś rządami muzułmańskich fundamentalistów.

 

Demokracja nieliberalna wkracza na Zachód

Problem ten dotyczył, zdaniem Fareeda Zakarii, głównie państw nieznających tradycji konstytucyjnego liberalizmu. Obecnie jednak demokracja ogranicza wolność także w krajach zachodnich, gdyż ku nieliberalnej demokracji – w przekonaniu politologa – zmierzają Stany Zjednoczone. W dzisiejszej Ameryce rządzi demagogia, partie są uzależnione od wyników głosowań powszechnych, Sąd Najwyższy i Rezerwa Federalna tracą szacunek, a organizacje zawodowe i stowarzyszenia są osłabione – ubolewał Zakaria już w grudniu 2016 roku na łamach „Washington Post”. Równie niepokojące okazuje się ponoć także zwycięstwo Donalda Trumpa.

 

Obecnie, inaczej niż w latach 90. ubiegłego stulecia, sceptycyzm wobec rządów ludu nie jest na zachodnich salonach odosobnionym zjawiskiem. Wyraża go choćby dziennikarka „Washington Post” Ilya Somin w tekście Democracy vs. Epistocracy (wrzesień 2016 rok). Zwraca ona uwagę, że „analiza epistokratycznej alternatywy dla demokracji warta jest poważnego rozważenia, nawet jeśli większość z jej idei nie jest jeszcze gotowa na zastosowania na szeroką skalę”. Kierunek wydaje się jednak pożądany.

Czymże jest owa „epistokracja”? Termin dający się przetłumaczyć jako rządy oparte na wiedzy, pochodzi z książki Against Democracy („Przeciwko Demokracji”), napisanej przez filozofa polityki Jasona Brennana. Autor wskazuje na ignorancję i uprzedzenia, jakimi kieruje się większość wyborców. Epistokracja wymagałaby ograniczenia prawa głosu do osób zdolnych przejść podstawowy test wiedzy politycznej. Bardziej wykształceni mogliby uzyskać dodatkowe głosy. Z kolei grupy słabiej reprezentowane uzyskiwałyby pewne preferencje, by rządy nie zostały zdominowane przez bogatych i tym samym zazwyczaj lepiej wykształconych. Jednak głupcy nie mieliby prawa wrzucania kart do urny – bez względu na pochodzenie.

 

Dziennikarka „Washington Post” zwraca uwagę, że na trudności związane z tą wizją – takie jak chociażby możliwość manipulacji przy testach kompetencji. Mimo to autorka podkreśla, iż „zasada Kompetencji Brennan’a to potężne wyzwanie dla konwencjonalnej mądrości na temat demokracji”. Publicystka wydaje się zgadzać z innymi politologami: Christopherem Achenem i Larry’m Bartelsem. Twierdzą oni, że „ideał suwerenności ludu odgrywa w dzisiejszej ideologii tę samą rolę, co Boskie prawo królów w erze monarchicznej”.

 

Democracy dies in darkness („Demokracja ginie w ciemnościach”) – to nowe motto strony internetowej „Washington Post”. Konstatacja faktu? Wezwanie do ratowania demokracji? Wydawcy tego nie przyznają, ale – jak zauważają czytelnicy – w pamięć zapadają słowa: „demokracja ginie”, a nie jakieś wezwanie do jej obrony.

 

Trump jako platoński tyran                                          

Liberałowie nie wahają się sięgać do skarbca tradycji antycznej. Jason Stanley, filozof z Yale, na łamach „New York Times” przywołuje platoński argument o łatwości stoczenia się demokracji w tyranię. Wszystko za sprawą możliwości wyzyskania demokratycznej wolności przez zręcznego demagoga. Platońskie spostrzeżenie egzemplifikują, zdaniem profesora, nie tylko weimarskie Niemcy przekształcone w III Rzeszę, lecz także, w pewnym stopniu… współczesne Węgry i Rosja. Ich sukcesy powinny zaalarmować także Stany Zjednoczone zagrożone przez Donalda Trumpa – wówczas dopiero kandydata na prezydenta USA. Autor postuluje wprawdzie obronę rządów ludu, dostrzega jednak poważne zagrożenia z nimi związane.

 

Równie interesujące są spostrzeżenia Andrew Sullivana z „New Yorker Magazine” (maj 2016). Porównuje on Donalda Trumpa do tyrana z platońskiego „Państwa”. Tyrana, podobnie jak obecny prezydent USA, należącego do społecznych elit, a jednocześnie zwalczającego je. Dochodzącego do władzy za sprawą schlebiania ludowi w demokratycznych wyborach, a następnie ograniczającego wolność. Także osobowość prezydenta przypomina – zdaniem publicysty – platońskiego złego władcę. Chodzi tu o brak umiejętności panowania nad impulsami.

 

„Jak każdy tyran, jest całkowicie pozbawiony samokontroli. Śpi kilka godzin w nocy, nerwowo tweetuje o wczesnej porze, improwizuje na nieznane mu tematy (…)” – pisze publicysta. „Oto przykład postaci niezdolnej do panowania nad sobą samym, a pragnącej rządzić innymi. Niewolnik własnych namiętności „nieprzewidywalny i emocjonalny jak codzienny strumień na Twitterze” – diagnozuje Sullivan.

 

Donald Trump jawi się jako spełnienie marzeń klasy robotniczej. Bogacz pławiący się ostentacyjnie w luksusie, a jednocześnie pozostający „swoim chłopem”. Supergwiazda mediów, która, dążąc do sukcesu wyborczego za wszelką cenę, zmienia poglądy (choćby w kwestii aborcji). Bazuje na emocjach i nienawiści ludu. Kto może go powstrzymać? Elity. Tylko one mogą ocalić demokrację przed… nią samą. Wszak – jak głosi tytuł artykułu – „demokracje giną, gdy są zbyt demokratyczne”. Wezwanie do ograniczenia władzy ludu w liberalnym periodyku? Cóż, żyjemy w ciekawych czasach.

 

Brexit i polskie echa

Zwycięstwo Donalda Trumpa to niejedyny powód nasilonego na liberalnych salonach świata sceptycyzmu wobec demokracji. W Wielkiej Brytanii wiarą elit we władzę ludu wstrząsnęła decyzja o wystąpieniu kraju z Unii Europejskiej. Pojawiały się głosy wzywające do powtórzenia referendum, ale także wypowiedzi piętnujące rzekomą ignorancję wyborców. „Każde działanie zmierzające do przedefiniowania długotrwałego porozumienia na granicach kraju (on a country’s borders) wymaga znacznie więcej niż zwykłej większości w jednorazowym głosowaniu”, pisze Kenneth Rogoff z Harvardu na sorosowskim portalu project-syndicate.org (czerwiec 2016). „Obecna międzynarodowa norma rządów zwykłej większości to, jak widzieliśmy, przepis na chaos”, dodaje autor.

 

Ekonomista polemizuje z twierdzeniem, jakoby każda decyzja podjęta przez większość mogła zostać uznana za demokratyczną. Wskazuje na niezbędność istnienia systemów hamulców i równowagi w celu obrony interesów mniejszości. Do ważnych decyzji potrzeba zaś większości kwalifikowanej – przekonuje Rogoff.

 

W listopadzie zeszłego roku na łamach „Gazety Wyborczej” ukazał się tekst Michała Kokota, pt. „Polska na drodze ku demokracji nieliberalnej”. To po prostu echo poglądów Zakarii, choć  dostosowane do lokalnego kontekstu i odpowiednio spłycone. Jako przykłady demokracji nieliberalnych autor podaje między innymi Bośnię i obecne Węgry. Kokot dostrzega przełom: „Gdy latem 2014 r. Orban ogłaszał zakończenie ery demokracji liberalnej i obwieścił, że jego rząd będzie odtąd wzorował się na takich krajach jak Singapur, Rosja czy Chiny, wielu komentatorów z niedowierzaniem kiwało głową. A przecież model demokracji nieliberalnej, jaki wprowadził na Węgrzech cztery lata wcześniej, miał się już wtedy w najlepsze”. Ku temu modelowi zmierza, zdaniem Kokota, także – jakżeby inaczej – rządzona przez PiS Polska.

 

Jednak do tej nieliberalnej demokracji prowadzą przecież wyborcze decyzje ludu. Zwrócił uwagę na ten problem, w wywiadzie dla tej samej „Gazety Wyborczej” (luty 2017) dr hab. Mikołaj Cześnik. Ubolewał on nad niskim poziomem wiedzy politycznej Polaków, gdyż jego zdaniem, brak edukacji obywatelskiej sprzyja opanowaniu debaty publicznej przez emocje i manipulacje. Gdy brakuje oświeconych obywateli, myślących propaństwowo i długoterminowo, wszystkie strony politycznego sporu pozostają głuche na argumenty. W efekcie, uważa Cześnik, w Polsce rządzi partia opierająca się na niższych warstwach społecznych, uzależnionych od programów socjalnych. Czyż to nie sceptycyzm wobec demokracji? I to na łamach „Gazety Wyborczej”!

 

Zapowiedź „liberalnej” tyranii?

Żyjemy w dobie radykalnych przetasowań. Zwycięstwo Donalda Trumpa, zwolenników wystąpienia Wielkiej Brytanii z UE, rządy Wiktora Orbana i Prawa i Sprawiedliwości to w większym lub mniejszym stopniu przejaw odejścia od demoliberalnego (nie)ładu, w stronę demokracji „nieliberalnej”. Świadczy o tym bunt demosu – za przykład niech służy postawa amerykańskich białych robotników w ostatnich wyborach prezydenckich. Z rezultatów głosowania wynika wprost, że lud w Stanach Zjednoczonych ma serdecznie dosyć przenoszenia miejsc pracy za granicę, promowania najrozmaitszych mniejszości kosztem zwykłych ludzi czy obniżenia bezpieczeństwa wskutek zalewu imigrantów. Coraz więcej osób czuje się zagrożonych lewicowo-liberalną polityką, coraz więcej przedkłada zdrowy rozsądek na sączoną z mainstreamowych mediów ideologię. Przekonanie ich do demoliberalizmu jawi się jako niemożliwe.

 

Liberalne elity zdają sobie z tego sprawę. Szukają więc drogi awaryjnej, wracając w pewnym sensie do korzeni swej ideologii, sceptycznej wobec demokracji. Konserwatysta w tym momencie znajduje się w kłopocie. Z jednej bowiem strony dostrzega wady i zagrożenia ze strony narodowców i populistów: wybiórcze posługiwanie się chrześcijaństwem, niechęć do zdrowej hierarchii, niekiedy także występujący przeciw zasadzie pomocniczości etatyzm. Nie każde wystąpienie przeciwko demokracji liberalnej jest szczerym złotem. Lata 30. XX wieku stanowią tu ważne memento.

 

To prawda, że wola ludu może zagrażać innym wartościom. Nie wyłączając także tych cennych z konserwatywnego punktu widzenia, jak własność prywatna, subsydiarność czy praworządność. Dlatego też pewnym argumentom cytowanym w tekście liberałów nie sposób odmówić trafności.

 

Niepokój, i to poważny, budzi jednak polityczny kontekst tych wypowiedzi i osoby czy media je publikujące. Czemu to wszystko służy? Czyż to nie baloniki próbne służące wprowadzeniu jakiejś niesprecyzowanej jeszcze technokracji czy „liberalnej” tyranii? Żyjemy w przełomowych czasach – trzymajmy więc rękę na pulsie.

 

Marcin Jendrzejczak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie