15 listopada 2017

Kto nie ma, straci to co ma, czyli upadek Australii

(Źródło: pixabay.com)

15 listopada w Australii ogłoszono wyniki głosowania w sprawie jednopłciowych „małżeństw”. Zwycięstwo deprawacji było imponujące: przewaga 61 proc. głosów, przy frekwencji sięgającej 80 proc., osiągniętej przez przeprowadzenie głosowania drogą pocztową i rozciągnięcie go na osiem tygodni. Co prawda, głosowanie nie było wiążące i teraz dopiero parlament będzie musiał przegłosować stosowną ustawę, jednak wynik jest już przesądzony.

 

W Polsce sprawy Australii są daleką i mało ważną egzotyką. Warto jednak wyciągnąć kilka wniosków z tej kolejnej przegranej bitwy w globalnej wojnie o małżeństwo, która przecież dotyczy również nas.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Od początku wiadomo było, że głosowanie będzie bardzo trudne. W Australii od wielu już lat kultura „gejowska” jest powszechnie akceptowana, a sami Australijczycy wręcz byli nieco zakompleksieni, że sąsiednia Nowa Zelandia jest bardziej postępowa od nich; Australia bowiem chlubi się swoją egalitarną kulturą, a media od dawna tłumaczą, że równość dotyczy tej kwestii.

 

Od kilku lat zresztą prowadzona była kampania szkalowania w mediach i ciągania po sądach przeciwników homo-związków, a w ostatnich miesiącach dochodziło do prób zastraszania fizyczną przemocą. Te ostatnie tylko w paru przypadkach przeszły od agresywnych postaw i słów do realnych czynów, ale niewątpliwie osiągnęły swój efekt.

 

Zresztą, nawet bez tego opór musiał być słaby. Dla wielu Australijczyków, samo małżeństwo jest zbędną formalnością: prawo właściwie nie rozróżnia między małżonkami a nieformalnymi związkami, ludzie zmieniają partnerów jak w kalejdoskopie i nieraz można napotkać „rodzinę” bez ślubu, z trójką dzieci: jedno z poprzedniego związku ojca, drugie z poprzedniego związku matki, i jedno wspólne. Skoro więc sami nie korzystali z małżeństwa, to co im szkodzi dać je homoseksualistom?

 

Upadek wiary

Upadek małżeństwa oczywiście wynikał w dużej mierze z upadku wiary. Tutejsi protestanci – w tym dominujący niegdyś anglikanie – dostosowali się do współczesnego świata, gotowi ustąpić z niemal każdej zasady, byle tylko zatrzymać odpływ wiernych, co zresztą musiało być bezskuteczne, gdyż ci odpływają tym szybciej, im szybciej dane zgromadzenie traci smak. Również Kościół katolicki od wielu lat wietrzeje w podobny sposób, niszczony przez liberalizm kapłanów i biskupów, przez budowę kościołów na wzór pustych hali koncertowych – i przez upodobnienie liturgicznego życia Kościoła do tegoż samego wzoru pustki.

 

Toteż pomijając rozmaite małe tradycyjne wspólnoty, główny nurt Kościoła w Australii ledwo płynie. Najbardziej tradycyjni i dobitni pośród tutejszych hierarchów, jak na przykład kardynał Pell, w Polsce znaleźliby się w liberalnym skrzydle episkopatu. Mimo to, kardynał Pell, jako największy tutejszy konserwatysta, jest pod ciągłym ostrzałem mediów, usilnie starających się obciążyć go winą za prawdziwe, ale też umiejętnie rozdmuchane przez media skandale pedofilskie, które na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat mocno podkopały godność i autorytet Kościoła.

 

Lokalnych kapłanów było coraz mniej i byli coraz mniej wierni nauce Kościoła; dopiero w ostatnich latach ten trend się odwrócił za sprawą wzrostu powołań pośród imigranckich mniejszości etnicznych oraz przez swoistą działalność misyjną, czyli kapłanów sprowadzanych do tutejszych parafii z Nigerii, Wietnamu czy Indii. Dla lokalnego kościoła, oni stanowią istotny zastrzyk żywotności i pobożności, ale ten wysiłek jeszcze nie zdołał wydać owoców wśród samych wiernych.

 

Ci zaś traktują Kościół dokładnie tak jak nauczyli ich tego na przestrzeni ostatniego półwiecza lokalni kapłani – jako niezbyt istotny, absolutnie niezobowiązujący, choć w sumie przyjemny, dodatek do życia społecznego. Nic dziwnego więc że nawet tam, gdzie biskupi i kapłani ośmielili się wypowiadać przeciwko homo-związkom – co bynajmniej nie dotyczyło całego kraju – głosy te nie zostały potraktowane poważnie.

 

Jesteśmy przeciw, a nawet za…

Jednak to nie nieliczność wypowiedzi, katolickich czy innych, przeciwko homo-związkom ostatecznie zdeterminowała wynik. Największym problemem okazał się terror poprawności. Szkalowanie w mediach osiągnęło zamierzony cel: wszelkiej maści biznesy proklamowały, że są na „tak”, konserwatywni politycy często deklarowali, iż uszanują wolę elektoratu (liberalni – wbrew przeciwnie!), a organizacje prowadzące kampanię przeciwko homo-związkom… Po prostu nie odważyły się powiedzieć wprost, że to sam homoseksualizm jest złem.

 

Ulotki i inne materiały zachęcające do głosowania na „nie”, koncentrowały się na zgubnych skutkach dla innych ludzi: że wprowadzenie homo-związków będzie oznaczało ideologię gender w szkołach, że nie będzie można swobodnie wyrażać swojego zdania na temat homoseksualizmu w mediach, i że wolność wyznania zostanie zagrożona. To wszystko prawda, ale co z tego? Jak zwykle, zwolennicy homoseksualizmu kłamali że nic się nie zmieni, że chcą tylko związków dla siebie, a z resztą, jeśli jakieś obrzydliwe homofoby zostaną ukarane za mowę nienawiści, to przecież będzie jeszcze fajniej.

 

Ograniczenie się do „praktycznych” argumentów o utracie praw przez ludzi o tradycyjnych poglądach po prostu nie mogło przebić się przez standardową w takich przypadkach ścianę kłamstwa. Jeszcze ważniejsze jednak, było to, iż nikt nie odważył się wprost krytykować homoseksualizmu. Każda ulotka zastrzegała, że przecież nikt nie jest przeciwny homoseksualistom, że są w porządku, tylko nie mogą być małżeństwami. Ale skoro są w porządku, myślał niezdecydowany wyborca, to co to w sumie szkodzi, żeby zawierali małżeństwa, skoro nawet w Nowej Zelandii im wolno?

 

Być może mocne, ostre i religijne argumenty nie przebiłyby się do zwykłego, zlaicyzowanego i tolerancyjnego Australijczyka. Być może – ale czy nie warto było chociaż spróbować? Bez tego, sprzeciw wobec homo-związków zakończył się farsą: oto bowiem rzekomi przeciwnicy zła serdecznie pogratulowali zwycięzcom, radując się, że wprawdzie przegrali, ale wygrała demokracja…

 

Dwa prognostyki na przyszłość

Ostateczny wynik głosowania dobrze więc kwitują słowa naszego Zbawiciela: „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma” (Mt 25, 29). Naród, który sam wyprzedaje swoją wiarę i wolności, traci nawet te resztki które jeszcze zachował. Tak dzieje się w Australii i ten proces teraz tym bardziej przyspieszy, gdyż wszystko przed czym ostrzegali obrońcy tradycyjnego małżeństwa się ziści, i to w formie zwielokrotnionej.

 

Nie cała jednak Australia się pogrąży. Z jednej strony, pozostaną tutaj dalej rozmaite tradycyjne wspólnoty, od dawna już nastawione na liczne rodziny i edukację domową, świadome zagrożeń medialnych i żyjące niejako życiem pierwszych chrześcijan, kultywując swą cichą wiarę pośród pogańskiego zamętu. Deprawacja z natury swojej nigdy nie może prowadzić do rozkwitu społeczeństwa, więc wraz z demograficznym uwiądem laickiej większości, procentowy udział tradycyjnych środowisk w społeczeństwie wzrośnie, tym bardziej że tam, gdzie wiara nie wyblakła, tam jej blask w dalszym ciągu pociąga innych do nawrócenia.

 

Być może też rozkwitną nowe środowiska konserwatywne, choć niestety niekoniecznie katolickie, na peryferiach, zwłaszcza wśród co bardziej tradycyjnie nastawionych Aborygenów. W Ramingining, jednej z aborygeńskich miejscowości Północnego Terytorium, rozzłoszczeni mieszkańcy spalili nadesłane karty do głosowania, dając upust obrzydzeniu jakie odczuwali wobec rażącemu naruszeniu porządku naturalnego.

 

Jest jednak jeszcze drugi prognostyk, znacznie mniej optymistyczny. Pośród 17 okręgów wyborczych, w których głosy na „nie” zwyciężyły, 12 znajduje się w jednym miejscu – zachodniej części miasta Sydney. Są to dzielnice zamieszkałe w dużej mierze przez muzułmanów i innych imigrantów z Azji. W Australii, te grupy etniczne, dokładnie tak samo jak w innych krajach Zachodu, należą do najszybciej rozwijających się liczebnie, zarówno pod względem imigracji, jak też przyrostu naturalnego.

 

Muzułmanie, jakkolwiek wypaczone jest ich rozumienie małżeństwa, jednak rozumieją podstawową prawdę, że celem małżeństwa są dzieci – w liczbie bardzo mnogiej. Tragicznym paradoksem jest więc to, iż gdyby tylko już teraz było o parę milionów więcej muzułmanów w Australii, to być może ten kolejny cios dla kultury chrześcijańskiej zostałby uniknięty. Ale za jaką cenę?

 

Wiele wskazuje na to, iż za pięćdziesiąt, sto lat zobaczymy zdumiewający, nowy podział Australii – z jednej strony, zdominowane przez muzułmanów wielkie miasta, a z drugiej, małomiasteczkowe i wiejskie peryferie, które staną się ostoją tego co zostało z dawnej chrześcijańskiej Australii. Wtedy, tak jak w wielu innych krajach Zachodu, chrześcijanie staną przed wyborem ostatecznym. Czy znajdą siłę, aby ze swoich redut w głębi i na północy kraju wyruszyć na rekonkwistę wzorem chrześcijańskiej Hiszpanii… Czy pójdą, jak chrześcijanie Afryki północnej, milczącą drogą do pokojowej zagłady pod jarzmem innowierczych przybyszy?

 

My zaś wyciągnijmy wnioski już teraz, aby nie znaleźć się kiedyś w podobnej sytuacji. Kto nie ma, straci nawet to co ma! W sprawach wiary i moralności, jakiekolwiek ustępstwa wobec tego świata prowadzą tylko do kolejnych ustępstw – aż do skutku…

 

Jakub Majewski

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie