6 sierpnia 2020

Hagia Sophia – łzy ofiar

(Fot. MURAD SEZER/Reuters/Forum)

Muzułmanie nie zbudowali tej wspaniałej świątyni. Nie kładli pod nią fundamentów, nie stworzyli jej piękna. Zrabowali ją chrześcijanom.

 

Bóg między ludźmi

Wesprzyj nas już teraz!

– Chwała Ci, Boże, że pozwoliłeś mi dokonać takiego dzieła! – miał wykrzyknąć cesarz Justynian I Wielki, na zakończenie budowy kościoła Mądrości Bożej (Hagia Sophia).

Powiadano, że plany budowy świątyni przekazał monarsze anioł. Nikogo nie dziwiło więc nieziemskie piękno tej budowli. Jedno z najwspanialszych osiągnięć architektury, jakie kiedykolwiek wykonały ludzkie ręce, poświęcono 27 grudnia 537 roku w Konstantynopolu.

Przez dziewięć następnych stuleci zginali tu kolana monarchowie, duchowni, wojownicy i lud, nieodmiennie urzeczeni atmosferą tego miejsca. Kiedy w X wieku posłowie z pogańskiej jeszcze Rusi Kijowskiej przybyli sondować warunki przyjęcia chrześcijaństwa, zaproszono ich na Mszę do bazyliki. Słowiańscy goście byli oczarowani urodą świątyni i starożytnej liturgii:

 

– I nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy na ziemi, czy w niebie. Bo na ziemi nie znajdziesz takiego przepychu i takiego piękna. Nie znajdujemy słów, aby je opisać. Wiemy tylko, że tam żyje Bóg między ludźmi.

 

Bogate miasto przyciągało wzrok nie tylko przyjaciół. U jego bram raz po raz stawały zbrojne hordy. Mieszkańcy odpierali je siłą oręża i wiary. Z militarnymi dziejami Konstantynopola nierozerwalnie łączy się Akatyst ku czci Bogurodzicy – hymn liturgiczny uroczyście śpiewany w podzięce za odparcie Awarów, potem muzułmanów.

 

Wyznawcy Mahometa przypuścili pierwszy atak w roku 669. Mieli ponawiać inwazje przez następnych osiem stuleci. Broniący grodu Mur Teodozjusza stał się znany jako „kość w gardle Allacha”. Napastników odpierano między innymi dzięki straszliwej miksturze zapalającej, znanej jako ogień grecki. Ale mieszkańcy miasta szczerze wierzyli, że o zwycięstwach przesądzały ikony Matki Bożej obnoszone wzdłuż wałów podczas oblężeń. Zresztą, powiadano, to przecież anioł z Niebios przyniósł recepturę ognia greckiego wynalazcy Kallinikosowi. Wiara przenikała tu każdy aspekt życia, ziemia stykała się z Niebem. Życie zawsze było i jest pełne cudów, o czym zaświadczy każdy mądry człowiek, dlaczegóż więc miałyby kogoś dziwić ikony powstrzymujące wrogie armie?

 

Przed bazyliką Hagia Sophia, na 30-metrowej kolumnie, wznosił się konny posąg cesarza Justyniana. W lewej dłoni monarcha dzierżył glob zwieńczony krzyżem. Było to symboliczne przedstawienie panowania chrześcijaństwa nad całym światem.

 

Al-Fatih

Kulisty przedmiot w ręku cesarza rozpalił wyobraźnię pewnego ludu. Wyroił się on na karty historii z dalekiej, azjatyckiej krainy, którą sam zwał Czerwoną Jabłonią.

Owi przybysze zbudowali na Bliskim Wschodzie potężne imperium i z czasem przejęli od Arabów dominującą pozycję w świecie islamu. Nazywano ich Turkami. Legendy, przepowiednie i przysłowia Turczynów pełne były wzmianek o Czerwonym Jabłku, symbolizującym władzę nad światem.

 

Na początku kwietnia 1453 roku pod murami Konstantynopola zgromadziła się olbrzymia armia turecka. Jej liczebność szacowano rozmaicie, na osiemdziesiąt do czterystu tysięcy zbrojnych. Przyprowadzili oni mnóstwo sprzętu oblężniczego oraz najpotężniejszą w ówczesnym świecie artylerię, w tym gigantyczne bombardy zbudowane pod okiem węgierskich i niemieckich renegatów. Wiódł ich wszystkich młody sułtan Mehmed II, który w przyszłości zdobędzie zasłużony tytuł al-Fatih – Zdobywca. Jego zaciekła nienawiść do chrześcijaństwa oraz dość szczególne preferencje seksualne mogłyby uczynić zeń wzorzec na sztandary dzisiejszych radykałów LGBT.

 

Mehmeda przywiodło do Konstantynopola proroctwo o Czerwonym Jabłku, które utożsamiał z globem na pomniku cesarza Justyniana. Mehmed szedł na podbój całego świata, na którym, jak zapowiadał, miało nastać „jedno cesarstwo, jedna wiara i jedna władza”.

 

Rana

Władca Konstantynopola, cesarz Konstantyn XI Paleolog słał rozpaczliwie wezwania o pomoc.

Świat chrześcijański był podzielony, a jedną z najboleśniejszych zadr w jego ciele była Wielka Schizma Wschodnia, która oddzieliła Kościoły łaciński i grecki. Cesarz Konstantyn uczynił wiele, by ową ranę zaleczyć. 12 grudnia 1452 roku w kościele Mądrości Bożej odbyło się specjalne nabożeństwo dla uczczenia unii, łączącej na powrót Konstantynopol z Kościołem katolickim. Wywołało to furię części ortodoksów, którzy w następnych miesiącach bojkotowali bazylikę.

 

Wezwania o militarną pomoc spotkały się z marnym odzewem Zachodu, przybyła jedynie garść zuchów. Greckojęzyczną ludność Konstantynopola wsparli Wenecjanie, Genueńczycy, Katalończycy, Kreteńczycy, Kastylijczyk i Szkot. Zawodowy żołnierz genueński, Giovanni Giustiniani Longo własnym sumptem wystawił małą armię. Zebrał cztery setki rodaków, do których dołączyło trzystu wyspiarzy z Rodos i Chios, „wspaniałych żołnierzy, odważnych i godnych zaufania”.

 

Ostatecznie na wałach stanęło zaledwie 9000 obrońców. Przez ponad 50 dni będą stawiali czoła potędze islamu. W tym czasie w mury uderzy 5000 kul wystrzelonych z największych dział, jakie dotąd skonstruował człowiek. Tureccy puszkarze zużyją 22 tony prochu. Obrońcy utopią we krwi trzy wielkie szturmy i sporo pomniejszych ataków, stoczą mnóstwo potyczek podczas wypadów za wały. Wytrzymają wiele, ale wtedy nadejdzie najgorsze.

 

Płonące niebo

W nocy z 25 na 26 maja 1453 roku kopułę bazyliki Hagia Sophia spowiły płomieniste wstęgi. Nad całym Konstantynopolem unosiła się łuna, jakby miasto gorzało już w ogniu.

 

Owo niezwykłe zjawisko niektórzy dzisiejsi uczeni są skłonni tłumaczyć wybuchem wulkanu na wyspie Kuwae, 1700 km na wschód od Australii. Potworna detonacja (o sile dwa miliony większej niż atomowy wybuch, co spustoszył Hiroszimę) wyrzuciła w atmosferę ogromne ilości pyłu, który rozprzestrzenił się po całym globie. Ponoć właśnie opad cząsteczek pyłu wulkanicznego w połączeniu z ogniami św. Elma (wyładowaniami elektrycznymi w atmosferze) miał stworzyć ową przejmującą  iluminację nad Konstantynopolem.  Jednakże ówcześni mieszkańcy i obrońcy miasta odebrali ognistą poświatę jako straszliwy omen, zapowiedź nadciągającego kataklizmu. Zapanowały nastroje apokaliptyczne.

 

Lęk ogarnął także najeźdźców. Wystraszył się sam sułtan Mehmed, ale obecni przy nim muzułmańscy duchowni uspokoili go:

– To wielki znak. Miasto skazane jest na zagładę.

 

28 maja wieczorem Hagia Sophia zapełniła się tłumem wiernych. Po raz pierwszy od miesięcy przybyli też prawosławni. Wierni obu Kościołów wspólnie prosili Boga o ocalenie. Klęczeli razem w mroku, rozjaśnionym jedynie płomykami świec.

 

Obecny był wśród nich sam monarcha. Ostatni władca Cesarstwa Wschodniorzymskiego zasiadał na tronie po prawej stronie ołtarza. Modlił się żarliwie, a po przyjęciu Najświętszego Sakramentu rzucił się na ziemię i „błagał Boga o miłosierną łaskę i wybaczenie grzechów”. Gdy Msza dobiegła końca, cesarz podźwignął się na równe nogi. Pokłonił się na wszystkie strony duchownym i zgromadzonemu ludowi, po czym opuścił świątynię, kierując się na wały. Obecne w kościele rycerstwo ruszyło za nim.

 

Część wiernych udała się na spoczynek, inni trwali na całonocnym czuwaniu. Hagia Sophia była dotąd świadkiem wielu gorszących sporów między chrześcijanami. Teraz konstantynopolitańskie wspólnoty trwały złączone w modlitwie – pojednane i walczące.

 

Dzień klęski, dzień chwały

29 maja 1453 roku rozpoczął się szturm generalny.

Nad ranem w mury miasta uderzyła artyleryjska nawała, której gwałtowność przekroczyła wszystko, co świat widział do tej pory. Baterie tureckie spowiły kłęby dymu, ogromne armatnie kule z trzaskiem druzgotały umocnienia, a ci, którzy przeżyli bombardowanie, przyrównywali je do piekła.

 

Potem rozległ się ryk atakujących. Chmura strzał przesłoniła niebo. Dziesiątki tysięcy wojowników dżihadu runęło do szturmu na mury. Grzmiały bębny, dźwięk cymbałów i piszczałek splatał się z potężnym hukiem dzwonów w mieście. Po obu stronach okrzyki bojowe mieszały się ze słowami modlitw, a zachęty do wytrwałej walki zagłuszało rzężenie konających.

 

Chrześcijanie bronili się zaciekle, a liczbę uśmierconych przez nich bisurmanów określano potem jako „niewiarygodną”. Ziały ogniem armaty, kusznicy szyli gradem morderczych bełtów. Napastników oblewano wrzącą smołą, miażdżono ich ogromnymi głazami. Pod murami piętrzyły się stosy trupów, muzułmanie ginęli setkami, jednak ich współwyznawcy nadal nieulękle wdzierali się na wały. W końcu rozgorzała walka wręcz, której wynik, przy przygniatającej przewadze liczebnej oblegających, mógł być tylko jeden. Mrowie szturmujących wtargnęło do twierdzy.

 

***

Cztery i pół kilometra za Murem Teodozjusza, z kościoła Mądrości Bożej wyszła procesja mnichów z ikonami w dłoniach. Modlili się i błogosławili krzyżami ginącemu miastu.

***

 

Dla chrześcijańskich wojowników był to dzień klęski, ale też największej chwały. Gdy upadła nadzieja na powstrzymanie nieprzyjaciela, szukali okazji do dobrej śmierci. Katolicy i prawosławni walczyli ramię przy ramieniu, razem ginęli z imieniem Chrystusa na ustach – a Chrystus patrzył z wysoka na ich umieranie.

 

Ostatni władca Cesarstwa ze wzgardą odrzucił błagania dworaków, namawiających go do ucieczki. Konstantyn XI galopował na śnieżnobiałej klaczy wśród wiernych oddziałów, koordynując działania i zagrzewając do boju, na koniec zaś stanął w szeregu prostych żołnierzy. Niestrudzenie zadawał mordercze ciosy włócznią, a gdy złamało się drzewce, wtedy porwał za miecz. Siał spustoszenie, niczym żniwiarz kładł wciąż nowe łany pohańców. „Dziesięciu paszów ubił, janczarów sześćdziesięciu…” – będzie opiewała go pieśń. Aż przyszła chwila, gdy pękła głownia cesarskiego miecza. Wtedy śmierć dopadła i władcę, a on przyjął ją godnie, niczym zmęczony robotnik upragnioną godzinę spoczynku.

 

Walka przeciągała się. Garstka obrońców świata chrześcijan wciąż trwała ginąc pod ciosami. W końcu przykryło ich mrowie nieprzyjaciół. Miasto było skazane na zagładę.

 

Rzeczy straszne

W pierwszym amoku zwycięzcy zabijali każdego, kto nawinął się pod rękę.

Potem masakra stała się wyselekcjonowana – mahometanie zarzynali starców, chorych, osoby niedołężne, opóźnionych umysłowo. Maleńkie niemowlęta roztrzaskiwali o bruk. Pozostałych mieszkańców pognali w niewolę. Miasto ogarnęła orgia gwałtów. Muzułmanie hańbili niewinne dziewczęta, stateczne mężatki, skromne mniszki, także młodych chłopców. Oprawcy wydzierali sobie ofiary z rąk, niekiedy rozrywając je na strzępy. Na kościoły, pałace, mieszkania prywatne rzuciły się plądrujące tłumy. Jak rzekł świadek – „czyniono rzeczy straszne”.

 

Zdobywcy wdarli się też w końcu do kościoła Mądrości Bożej. W sklepienia świątyni uderzył krzyk mordowanych ludzi. Ocalałych powiązano sznurami, „jak stada bydła i owiec”. Naprzeciw bazyliki, na kolumnie Justyniana, na rozkaz sułtana Mehmeda zatknięto odciętą ludzką głowę, rozpoznaną jako głowa cesarza Konstantyna XI. Potem owo makabryczne trofeum, wypchane trocinami i zakonserwowane, dyplomaci osmańscy będą pokazywali na dworach Wschodu, jako widomy znak triumfu ich pana. Zboczony sułtan pośle w darze islamskim władcom Egiptu, Tunisu i Granady jeszcze bardziej przerażający podarunek – po czterysta greckich dzieci, wydartych rodzicom.

 

Czwarta Bestia

Świat Zachodu ogarnęła potworna zgroza. Kościoły Europy zapełniły się szlochającymi tłumami. 

W Polsce kanonik Jan Długosz rozpaczał:

– Z dwu oczu chrześcijaństwa jedno zostało wydarte, z dwu rąk jedna ucięta!

 

O klęsce rozprawiało duchowieństwo, rycerstwo i prosty lud. Niepewną przyszłość roztrząsano w pałacach, zamkach, na targowiskach i w przydrożnych karczmach. Szerzyły się apokaliptyczne proroctwa, popularność zdobywały żałobne pieśni we wszystkich językach Starego Kontynentu. Kronikarze określali muzułmanów mianem Czwartej Bestii Apokalipsy, która „całą ziemię obróci w pustynię”. Papież Pius II wołał w Mantui:

– To my sami pozwoliliśmy na zdobycie przez Turków Konstantynopola!

 

 Ojciec Święty wyrzucał władcom chrześcijańskim bezczynność, pisał o zbezczeszczonych świątyniach, o „wspaniałym gmachu Justyniana zbrukanym odrażającym kultem Mahometa”. Przepowiadał, że wróg nie zatrzyma się, aż „podporządkuje sobie wszystkich  książąt Zachodu, zniszczy Ewangelię Chrystusową i narzuci całemu światu prawo swego oszukańczego proroka”. Wzywał do wspólnej reakcji i oporu.

 

A jednak… nie posłuchano go! Świeccy władcy mieli swoje problemy i swoje interesy. Ci mali ludzie nie rozumieli powagi zagrożenia. Niektórzy żywili nadzieję na korzystne układy handlowe z islamskim najeźdźcą, a nawet na wojskowe z nim sojusze.

 

Podczas sześciu wieków panowania Turczynów nad Bosforem wokół tamtejszych wspólnot chrześcijan wciąż gęstniał mrok. Apogeum potworności były ludobójstwo i deportacje w latach 1913-1923, które niemal doszczętnie unicestwiły społeczność wyznawców Chrystusa.

 

Cień minaretu

Sułtan Mehmed nakazał, by kościół Mądrości Bożej przekształcić w meczet. Już niebawem w meczecie Ayasofya odbyło się pierwsze islamskie nabożeństwo.

Z czasem powiały inne wiatry historii. Turcja ze światowej potęgi przeobraziła się w „chorego człowieka Europy”, wstrząsały nią wewnętrzne spory i rewolucje. W 1923 roku została ogłoszona laicką republiką. W ramach walki z islamizmem meczet Ayasofya przekształcono w muzeum.

 

Owe kłótnie w obozie oprawców nie miały wpływu na sytuację chrześcijan. Tym było obojętne, czy wyrzynani są z rozkazu sułtana, czy też laickich reformatorów. To laicka republika, tak opiewana przez Zachód za modernizację, wymordowała i wypędziła niedobitki wyznawców Chrystusa, potem zaś starannie zacierała ślady po dawnych włodarzach tych ziem.

 

Tymczasem turecki islamizm, na jakiś czas zepchnięty do narożnika, na naszych oczach zaczął święcić triumfy. 24 lipca 2020 roku Hagia Sophia ponownie została ogłoszona meczetem. Pierwsze nabożeństwo zaszczycili swą obecnością najwyżsi dostojnicy państwowi z prezydentem Recepem Erdoğanem na czele.

 

Mógłby ktoś zapytać: czy wyznawcy Mahometa nie potrafią wybudować sobie własnych domów modlitwy? Czy dlatego muszą korzystać z obiektów zagrabionych chrześcijanom?

Odpowiedź dał imam Ali Erbas, szef tureckiego Dyrektoriatu do spraw Religijnych, który poprowadził inauguracyjne modły. Wygłosił on kazanie dzierżąc w dłoni miecz. Trudno o wyrazistsze podkreślenie trwałości zdobyczy, a być może także zapowiedź nowych podbojów. Wznowienie działalności meczetu w kościele Mądrości Bożej to kolejny triumf katów nad ofiarami.

 

Imperium i ruiny

Prezydent Erdogan odbudowuje dawne imperium tureckie. Jest w działaniach tego człowieka rozmach, nie sposób odmówić mu odmierzanej ziemską miarą wielkości.

 

Czy ktoś może go powstrzymać? Któż jest dlań konkurentem wśród polityków europejskich? Unijni decydenci przyrośnięci do brukselskich stołków i diet? Miernoty pozujące na mężów stanu, poczwarne karły, które zastąpiły niegdysiejszych olbrzymów?

Nasz świat jest cywilizacją ruin.

 

Andrzej Solak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(1)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie