28 lutego 2018

Eustachy Seweryn Sapieha – polski książę z afrykańskiego buszu

(źródło: pixabay.com)

Kiedyś, gdy przedzierał się przez busz, wypadł na niego ogromny słoń, tratujący wszystko na swej drodze. Śmierć nadciągała z dudnieniem ziemi, niczym niszczycielski huragan.

 

Człowiek nie stracił przytomności umysłu. Błyskawicznie poderwał sztucer do ramienia, posłał kulę wprost w czoło olbrzyma. Ten runął na ziemię, wszelako zaraz zerwał się i znów ruszył do szarży. Myśliwy wpakował w niego, raz po razie, cztery kolejne pociski, bez widocznego rezultatu. Strzelał z potężnego sztucera kalibru 0,475 cala, ale stara amunicja, kupowana w Nairobi za horrendalną podówczas kwotę 10 dolarów za nabój, okazała się felerna.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Pechowy strzelec rzucił się do ucieczki. Słoń podążył za nim chwiejnym kłusem, wyraźnie spowalniając bieg. Słabo widzące i oszołomione zwierzę uparcie sunęło po śladach człowieka, nie bacząc, że ten prowadzi umiejętnie śmiertelny wyścig po obwodzie okręgu. Wkrótce myśliwy znalazł się za zwierzęciem; wykorzystał dogodną sytuację i raz jeszcze uniósł broń. Mierząc tuż za ucho olbrzyma, pociągnął za spust. Tym razem słoń runął jak rażony gromem.

 

Łowca długo wpatrywał się w powalonego olbrzyma. Niegdyś, wiele lat temu, w dalekiej Polsce stał tak nad wrakiem zestrzelonego samolotu niemieckiego, z martwym pilotem w kabinie. I czuł wtedy to, co teraz: radość zwycięstwa, dumę z pozyskanego trofeum i żal z powodu śmierci dzielnego wroga.

 

Spusza

Eustachy Seweryn Sapieha przyszedł na świat 7 sierpnia 1916 roku, w Spuszy opodal Grodna, w rodzinnym majątku ojca.

 

Europa od dwóch lat pogrążona była w morderczym konflikcie. Stary świat walił się w gruzy, ale w tym krwawym mroku dla ojczyzny Eustachego, niegdyś wykreślonej z map świata, teraz zajaśniał świt nadziei. Jego ojciec służył z oddaniem odrodzonej Rzeczypospolitej, zarówno jako prosty ułan na froncie przeciwbolszewickim, jak i dyplomata czy minister spraw zagranicznych.

 

Eustachy, przyszły pogromca afrykańskich monstrów dorastał więc w Spuszy, a dobry ojciec wtłaczał w niego nauki życiowe, nie szczędząc sił. Uczył tego, co najważniejsze – miłości do ojczyzny, szacunku do wszystkich ludzi, szczególnie tych, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w arystokratycznych i majętnych rodach, a nade wszystko – poszanowania własnego nazwiska.

 

Książęce pochodzenie? To nie przywilej, to obowiązek. Jesteś Sapiehą – więc nie utytłasz nazwiska w błocie. Nie zrobisz niczego niegodziwego, nawet tego, co innym uszłoby płazem – bo inni patrzą właśnie na ciebie; bo jesteś przedstawicielem rodu, który od pięciu wieków służy Rzeczypospolitej.

 

Dzieciństwo w Spuszy minęło jak sen. Po ukończeniu szkoły średniej wstąpił do Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu. Jakoś przetrwał pierwszy szok zderzenia ze światem munduru (w tym nieśmiertelne: „Tu nie uniwersytet, tu trzeba myśleć!”). Po przeniesieniu do rezerwy studiował w Wyższej Szkole Handlowej, następnie Wyższej Szkole Kolonialnej w Amsterdamie.

 

Pogrzebane lance

Potem przyszła wojna. Wyruszył na nią jako podporucznik 2. Pułku Ułanów Grochowskich w składzie Suwalskiej Brygady Kawalerii.

 

Pierwszym, posępnym sygnałem zbliżającej się klęski był pogrzeb lanc ułańskich, uznanych za nieprzydatne w nadchodzącym boju:

 

„Zobaczyłem grupki ułanów kopiących w polu doły wzdłuż drogi – wspominał po latach. – Nagle zdałem sobie sprawę, że przed moimi oczyma kopie się groby dla jednej z najświętszych broni kawalerii, która wraz z szablą czy mieczem zawsze była najważniejszym emblematem wojen konnych od czasów krzyżowców i husarzy, po lansjerów, czy szwoleżerów i ułanów”.

 

Podczas postoju w Puszczy Białowieskiej nadleciał niemiecki samolot, prażąc ogniem broni pokładowej. Ułani chwycili za karabiny:

 

„Musiało nas chyba z dziesięciu strzelić równocześnie i samolot, jak strzelony bażant runął niewiele dalej niż sto metrów od nas. […] W tamtej chwili myślałem tylko o tym, że celowałem dobrze przed nos samolotu i na pewno wpakowałem mu kulę, mógłbym go więc wpisać do dziennika myśliwskiego jako swoje trofeum, chociaż nie wiadomo, czyja kula go zwaliła”.

 

Potem była bitwa pod Kockiem, gorycz kapitulacji, wreszcie długie lata niewoli. Wylądował w Oflagu II C Woldenberg. Ciężko znosił uwięzienie. Bywało, że leżał schorowany w obozowym szpitaliku, ale jakaś siła trzymała go przy życiu:

 

„Leżałem więc przez następne kilka dni oczekując zbawienia, czytając jakąś niemiecką egiptologiczną książkę i przez ten czas, rano i wieczór słuchając z ciepłego łóżka:

– Obóz na moją komendę, do modlitwy!

 

Kiedy taki tłum ludzi w listopadowych ciemnościach śpiewa, zaczynając dzień, »Kiedy ranne wstają zorze«, człowiek zakrywa sobie twarz, żeby nie okazywać wzruszenia. Nie dziwię się, że Niemcy prawie zawsze wtedy stawali i nieruchomieli, a nawet widziałem ich zdejmujących nakrycia głowy. Jest to potężna pieśń”.

 

Próbował ucieczki, jednak po kilku dniach został schwytany. Kiedy niemiecki patrol prowadził go w nieznane, złożył w duchu obietnicę:

„Jeśli wyjdziemy z tego cało, postawię Bozi kościół…”

 

Przeżył. Został ewakuowany na zachód, z obawy przed nadciągającą ofensywą sowiecką.

 

Wygnańcy

Trzecia Rzesza upadła w proch, a on nie mógł wracać do ojczyzny, w której panoszyli się komuniści. Jako arystokratę i syna przedwojennego ministra czekały go tam represje. Cały majątek przepadł, rodzinna Spusza znalazła się w granicach Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej.

 

Tułał się więc po Niemczech Zachodnich, Francji i Belgii. W listopadzie 1945 roku zawarł związek małżeński z Antoniną Marią Siemieńską. Jego wybranka wcześniej była zaprzysiężonym żołnierzem AK. Na jej oczach Niemcy rozstrzelali jej pierwszego narzeczonego, zaś dwie najbliższe przyjaciółki zginęły w Powstaniu Warszawskim.

 

W 1947 roku Sapiehowie przyjechali „za chlebem” do Kenii, podówczas posiadłości brytyjskiej. Tu doczekali się potomstwa. Książę Eustachy utrzymywał swą rodzinę pracą własnych rąk. Handlował złomem, postawił tartak, budował domy i drogi, poszukiwał kamieni szlachetnych.

 

Czasy były ciężkie i niebezpieczne. W Kenii grasowali terroryści Mau Mau. Kiedyś dom Sapiehów został podpalony. Gospodarz spędzał każdą noc z rewolwerem pod poduszką. Jego brat Lew, który również osiadł w Kenii, zaciągnął się do oddziału „D. Force”, tropiącego rebeliantów. Dowodził nim dawny pilot RAF, darzący Polaków uwielbieniem od czasów Bitwy o Anglię.

 

Eustachy po latach, gdy odłożył już nieco grosza, przystąpił do realizacji obietnicy złożonej Bogu w czasie wojny. W ogrodzie swego domu wybudował własnoręcznie kaplicę, potem poświęconą przez nuncjusza papieskiego. W jej wnętrzu umieścił kopię obrazu Sapieżyńskiej Matki Boskiej Kodeńskiej. Kaplica stała się miejscem ślubów, chrztów, uroczystości żałobnych.

 

Safari

W 1965 roku wstąpił do Związku Zawodowego Myśliwych Afryki Wschodniej. Rozpoczął się kolejny pasjonujący etap jego życia.

 

W owym czasie kenijskie safari było przykładem znakomicie zorganizowanej gospodarki łowieckiej. Myśliwi z całego świata gotowi byli wyłożyć znaczne sumy za udział w polowaniu na afrykańskiego zwierza. Dzięki pozyskanym w ten sposób funduszom możliwe było zorganizowanie efektywnej opieki nad zwierzyną (utrzymanie parków narodowych, walka z kłusownictwem, badania naukowe itp. – zob.: Polowanie na myśliwych.

 

Nad prawidłowym przebiegiem łowów czuwali zawodowi hunterzy z licencją (White Hunter – biały myśliwy, od 1963 Proffesional Hunter – zawodowy myśliwy). Był to niełatwy kawałek chleba. Hunter organizował safari, załatwiał wszystkie sprawy związane z polowaniem (uzyskanie zgody na przywóz przez klienta broni bądź też jej wypożyczenie, zdobycie pozwolenia na odstrzał przedstawicieli konkretnych gatunków zwierzyny, zabezpieczenie samochodów terenowych, sprzętu obozowego i żywności, wynajęcie tropicieli, kucharzy i kierowców, kierowanie wyprawą łowiecką, nadzór nad przebiegiem polowania i bezpieczeństwem jego uczestników itd.).

 

Nie była to praca bezpieczna. W przypadku zranienia i ucieczki zwierza, hunter pod grozą utraty licencji musiał odnaleźć i dobić postrzałka. Zajmowało to niekiedy parę dni, a podczas polowań na zwierzynę niebezpieczną niosło ze sobą olbrzymie ryzyko. Sapieha wspominał:

„Lwia szarża wygląda wprost przerażająco. Gnają pełnym galopem, kłąb mięśni wyciągniętych w pędzie. Z pyska dobiega głuchy charkot. Złote ślepia wbite wprost w cel. Niepowstrzymana furia, apokaliptyczna bestia.”

 

Był zawodowym myśliwym przez ponad dwadzieścia lat. Nie raz ocierał się o śmierć:

„Trzy razy szarżował na mnie lew, osiem razy lwice, trzy razy słoń, co najmniej pięć razy nosorożec, raz lampart i z dziesięć razy bawoły (nie licząc paru szarż na moich ludzi)”.

Miał szczęście, którego zabrakło wielu jego kolegom. Połowa hunterów odnosiła ciężkie obrażenia w trakcie tej pracy, niektórzy ginęli podczas wykonywania obowiązków. Nic dziwnego, że towarzystwa ubezpieczeniowe odmawiały im świadczenia usług.

 

Zauroczenie

Przybysz z Polski pilnie przestrzegał etyki łowieckiej: „Porządny myśliwy musi dać strzelanemu zwierzęciu szansę śmierci natychmiastowej i bezbolesnej.”

 

Nie było to łatwe. Taki słoń wydaje się ogromnym celem, ale wystarczyło, by kula ominęła mózg o 20 cm i zwierzę uchodziło w busz, konając po długich mękach. Sapieha ustalił więc własne zasady łowów. Jego klienci strzelali do słoni z odległości nie większej niż 50 kroków. Rzecz jasna w razie fuszerki strzelca wiązało się to z ryzykiem huraganowego kontrataku rozwścieczonego olbrzyma.

 

Afryka uwiodła polskiego wygnańca, stała się jego miłością. Jej piękno potrafił dostrzec wśród największych niebezpieczeństw:

 

„…może ktoś spytać jaka różnica jest między szarżą lwicy a lwa? Różnica jest ogromna: lew szarżuje rzadko, ale jeśli to robi, to na serio, nigdy nie słyszałem, żeby szarżę zatrzymał. […] Lwice odwrotnie […]. Bardzo często bez namysłu walą na zbliżającego się człowieka, z tą różnicą, że w 90 wypadkach na sto zatrzymują się na 15-20 kroków, ale tylko jeśli człowiek się nie obróci. Na uciekającego mogą się rzucić. Przyznaję, że trzeba mieć mocne nerwy, żeby stać z podniesioną bronią patrząc w oczy takiej wściekłej diablicy. Pierwsze dwa czy trzy razy myślałem, że nie ustoję, ale następnych pięć sprawiło mi przyjemność, bo lwica jest tak piękna w złości”.

 

W 1977 roku przyszła katastrofa. Władze Kenii, pod naciskiem tzw. obrońców praw zwierząt, zakazały polowań. Od tej pory dziki zwierz przestał przynosić dochody, dla przeciętnego obywatela stał się szkodnikiem zasługującym na wytępienie. Nie było już z czego opłacać zwalczania kłusownictwa. Animalsi odtrąbili triumf, choć po latach niektórzy zachodzili w głowę nad niewytłumaczalnym dla nich zjawiskiem – czemu po wprowadzeniu zakazu polowań liczba kenijskich słoni zmniejszyła się sześciokrotnie (ze 170 000 do 30 000)? Dlaczego dwudziestokrotnie spadło pogłowie nosorożców?…

 

Książę ostro podsumował  efekty antyłowieckiej fobii:

„Durni, nie myślący, zwolennicy protekcjonizmu, tylko w imię teorii ochrony, nie zdawali sobie sprawy, że tym dekretem obwieszczono w Kenii zagładę zwierzyny.”

 

Dziedzictwo

Przeżył wiele. Nawet to, co jest nie do przeżycia dla każdego rodzica – śmierć własnego ukochanego dziecka, dziesięcioletniego Leweczka, od urodzenia cierpiącego na nieuleczalne schorzenie trzustki.

 

Kiedy 30 lat później siadł do pisania wspomnień, gdy spod pióra jął wyłaniać się obraz tego cudownego dziecka, które potrafiło zawojować rodzinę, przyjaciół, nauczycieli, a na końcu personel szpitala – wtedy skreślił ledwie kilka zdań, nie mógł więcej, musiał odłożyć pisanie, bo papier zalały łzy…

 

Bóg obdarował go również trzema córkami. Pobyt na obczyźnie groził wynarodowieniem potomstwa, podjął więc walkę o polskość swych dzieci. Miał tu ogromne wsparcie żony, która potrafiła wyrąbać potomkom bez pardonu:

– Nie będziecie gadały w tym parszywym języku w naszym domu, tu się mówi po polsku i po moim trupie nie pozwolę, żebyście zangliczeli!

 

Poczuł dławienie w gardle, gdy córka prosiła go:

– Nie chcemy być Angielkami, Francuzkami czy Afrykankami, chcemy wiedzieć, dlaczego urodziłyśmy się w Afryce. Odpowiedź, że to wojna, komuniści, Rosjanie, Niemcy bardzo mało nam mówi.

 

Zamienił więc sztucer na pióro. Przez 40 lat zbierał materiały, co zaowocowało monografią rodu Sapiehów („Dom Sapieżyński”). Swoje przeżycia unieśmiertelnił w „Tak było, czyli niedemokratycznych wspomnieniach Eustachego Sapiehy” (skąd pochodzi większość przytoczonych cytatów) oraz doskonałym poradniku myśliwskim napisanym wspólnie z Pawłem Kardaszem: „Safari. Polowania w Afryce Wschodniej i Południowej”.

 

***

Książę Eustachy Seweryn Sapieha zmarł 2 marca 2004 roku w Nairobi. Zgodnie z jego wolą, urnę z prochami przewieziono do ojczyzny i pochowano w podlaskich Boćkach, w kościele parafialnym ufundowanym w 1739 r. przez Józefa Sapiehę.

 

Odszedł człowiek, którego życie było jakby skrojone z bohaterskich i awanturniczych legend. Dokądkolwiek rzucił go los, on nigdy nie zapominał o najważniejszym. Pozostawił po sobie najpiękniejsze znane mi życzenia dla bliskich i przyjaciół:

„Niech Bóg da naszym dzieciom tę wielką łaskę, aby mogły kiedyś coś kochać tak, jak myśmy kochali nasz kraj.”

 

 

Andrzej Solak

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie