22 czerwca 2018

Zwycięstwo miecza i pędzla

Cóż znaczy zwycięstwo, jeśli go nikt nie opiewa? Choćby nawet przyniosło nie wiadomo jak wymierne korzyści: czy to terytorialne, czy polityczne, gospodarcze albo choćby prestiżowe. Czas zaciera pamięć o zdarzeniach i wkrótce wydaje się, że terytorium zawsze było takie jak dziś, a bogactwo i poważanie sięga niepamiętnych czasów. A kiedy przychodzi czas klęsk, kryzysów czy smuty, nie ma do czego sięgnąć ku pokrzepieniu serc. Źle, gdy braknie kronikarza, który wysłuchawszy opowieści upojonych wiktorią uwieczni je mową prostą bądź wiązaną. Dobrze – ba, najlepiej – jeśli kronikarz stanie w szeregu, aby okiem uczestnika oglądać zmaganie, które potem krwiście-mięsiście odda na pergaminie, papierze, płótnie lub światłoczułej błonie (bądź matrycy). Doskonale zdawał sobie z tego sprawę cesarz Karol V Habsburg, przeto jego zwycięstwa – szeroko opiewane za życia – po dziś dzień (mimo upływu połowy tysiąclecia) budzą nie mniejszy podziw, zachwyt czy choćby żywe zainteresowanie.

 

Latem 1534 roku Turcy Osmańscy podjęli pierwszą próbę przełamania kordonu bezpieczeństwa stworzonego przez Habsburgów na linii Neapol-Sycylia-Malta-Tunis-Trypolis w celu obrony zachodniej części Morza Śródziemnego przed ekspansją muzułmańską. Zadanie to sułtan Sulejman I zwany Wielkim zlecił świeżo mianowanemu kapudanem paszą (czyli głównodowodzącym flotą osmańską) Chajr-ad-dinowi zwanemu Barbarossą. Ten władający dotychczas z Algieru większą częścią Maghrebu, najpotężniejszy ówcześnie (i do dziś najsłynniejszy) śródziemnomorski pirat za najsłabsze ogniwo chrześcijańskiego łańcucha defensywnego uznał Tunis, który też wkrótce, bez większych trudności – w równej mierze siłą co podstępem – zajął, obalając rządzącego miastem i okolicą habsburskiego wasala.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Sprawa była poważna, gdyż utrata Tunisu (a wkrótce zapewne i pozbawionego w ten sposób bliskiego wsparcia Trypolisu) otwierała Turkom drogę do południowych wybrzeży Italii, Francji i Hiszpanii (oraz dalej, do Gibraltaru, a stamtąd – kto wie? – może i na Atlantyk…). Należało więc podjąć niezwłoczne działania ofensywne.

 

Cesarz desantuje

 

Karol V, szczęśliwie akurat nie zajęty zmaganiem z protestantami (z którymi dwa lata wcześniej zawarł pokój w Norymberdze) ani z nieustannie brużdżącym sprawie katolickiej królem Francji (który dopiero za dwa lata zaatakuje jego sabaudzkiego sprzymierzeńca), natychmiast rozpoczął przygotowania do zbrojnej ekspedycji, pozyskując do niej swojego szwagra, portugalskiego króla Jana III, a także papieża Pawła III i zakon joannitów. Prośby o pomoc – we wspólnej przecież a nadrzędnej wobec wewnątrzeuropejskich niesnasek sprawie – nie omieszkał również skierować do swego największego rywala, Franciszka I, który jednakowoż zdecydowanie odmówił (czemu wszak trudno się dziwić – już od z górą dwóch lat francuski monarcha był sojusznikiem sułtana, a istnieją poszlaki, że to na jego prośbę Barbarossa otrzymał rozkaz zdobycia Tunisu).

 

Tak więc, w maju 1535 roku połączona flota hiszpańsko-portugalska przybiła do brzegów Sardynii, gdzie wzmocniły ją dodatkowo siły joannitów oraz kontyngent papieski – w sumie sto okrętów bojowych (w tym najpotężniejszy wówczas na świecie, uzbrojony w 366 dział portugalski galeon São João Baptista, powszechnie znany jako Botafogo, czyli Plujący Ogniem) oraz trzysta jednostek transportowych wiozących na swych pokładach trzydzieści tysięcy żołnierzy.

 

15 czerwca flota chrześcijańska wysadziła desant u wrót strzegącej Tunisu twierdzy La Goletta. Rozpoczęło się oblężenie wsparte dodatkowo systematycznym ostrzałem z morza. Taktyka okazała się skuteczna – po niespełna miesiącu artyleryjskiego bombardowania wystarczył krótki szturm oddziałów lądowych, by twierdza znalazła się w rękach cesarskich.

 

Cesarz triumfuje

 

Utraciwszy fortecę Barbarossa usiłował rozbić armię chrześcijańską w polu, jednak srodze się przeliczył, gdyż ta górując zarówno ilościowo, jak i jakościowo nad wojskiem osmańskim pokonała wysłane przeciw niej siły. Na wieść o tym w mieście wybuchło powstanie więzionych w tuniskiej cytadeli chrześcijańskich jeńców, którzy uzbroiwszy się w zdobytym na samym początku arsenale wkrótce opanowali całe miasto.

 

Pobitych muzułmanów czekał więc gorzki zawód, gdy pobici umykali ku Tunisowi – z miejskich murów przywitała ich kanonada. Wziętemu w dwa ognie Barbarossie pozostała jedynie ucieczka przez pustynię ku Annabie.

 

Cesarz Karol zaś przez otwarte od wewnątrz bramy wkroczywszy triumfalnie do zdobytego tak niewielkim kosztem miasta zaniechał pościgu za uchodzącym Barbarossą, bezpowrotnie tym samym marnując okazję pochwycenia niebezpiecznego wroga. Zamiast tego pozwolił wojsku na trzydniowe plądrowanie Tunisu. Trudno to racjonalnie wytłumaczyć, gdyż miasto, choć muzułmańskie, było przecież jego lennem (ale ów Habsburg miał taką właśnie niezrozumiałą predylekcję do zezwalania na łupienie sprzymierzonych miast – wszak nie dalej jak osiem lat wcześniej jego żołnierze złupili Rzym). Wkrótce cesarz opuścił Tunis nie mogąc znieść odoru rozkładających się ciał trzydziestu tysięcy ofiar masakry.

 

A Chajr-ad-din tymczasem odpłynął z Annaby wprost ku Balearom, by zaatakowawszy stolicę Minorki – Mahón uprowadzić w niewolę kilka tysięcy chrześcijan…

 

Tunis powrócił w ręce habsburskie, by przez kolejne czterdzieści lat skutecznie od afrykańskiej strony zamykać antyosmański kordon. W roku 1574 bowiem muzułmanie po raz drugi zdobędą Tunis, by już go nie wypuścić z rąk, ale wówczas – po Lepanto – obronny łańcuch (naderwany zresztą dwadzieścia trzy lata wcześniej przez wyparcie joannitów z Trypolisu) nie będzie już odgrywać tak istotnej roli jak wcześniej: flota osmańska nie zdoła już sięgnąć dalej niż po Kretę.

 

Cesarz pozuje

 

Wyruszając na afrykańską wyprawę Karol V zabrał ze sobą – oprócz zespołu historyków i poetów mających za zadanie udokumentować przebieg kampanii i spodziewane zwycięstwo – nadwornego malarza, Jana Cornelisza Vermeyena, by ów przedstawiciel rodzącego się właśnie w Niderlandach realizmu za pomocą pędzla i piórka dodatkowo ożywił relację z całej ekspedycji.

 

Śmiało można stwierdzić, że w trosce o należyty odbiór spodziewanego zwycięstwa habsburski cesarz wyprzedził własną epokę – dzięki szczęśliwie do dziś zachowanym rysunkom flamandzkiego artysty (głównie dlatego, że długo traktowano je jako autonomiczne dzieła, przez jakiś czas nawet przypisywane Tycjanowi) zmaganie o Tunis oglądamy jak w kinie, zachwycając się perfekcyjnie oddaną atmosferą śmiertelnego boju, dynamizmem ruchu przedstawionych postaci, które w filmowych wprost ujęciach ożywają na kartonie, a także szczegółami ich stroju i uzbrojenia oraz wysmakowaną kolorystyką i topograficzną wręcz dokładnością oddania scenerii.

 

Rysunki Jana Cornelisza Vermeyena stanowiły model dla planowanego cyklu dwunastu monumentalnych arrasów sławiących tuniską wiktorię, które – wykonane w warsztacie brukselskiego mistrza Willema de Pannemakera – miały zostać „okrętem flagowym” habsburskiej dynastii, pokazywanym nieodmiennie podczas ważnych uroczystości dworskich, religijnych bądź państwowych jako widzialny symbol habsburskiej dominacji.

 

Mniejsza jednak o arrasy – to sztuka dla megakoneserów, owszem, wymagająca kunsztu najwyższej klasy, ale w odbiorze niespecjalnie porywająca. Za to kartony Vermeyena – wprost bajeczne! Wykonane węglem i akwarelą bądź gwaszem, przy pomocy innego flamandzkiego malarza, Pietera Coecke van Aelsta – w skali 1:1 w stosunku do planowanych gobelinów – cesarzowi bardzo się spodobały. Niżej podpisanemu – mniej.

 

W istocie nie same rysunki (jako się rzekło: fantastyczne), lecz sposób ich ekspozycji w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum. Bo czyż nie może się człowiekowi nóż w kieszeni otworzyć na widok gigantycznych obrazów, których urodę da się rzetelnie docenić dopiero z odległości co najmniej kilkunastu kroków, upchniętych w wąskim korytarzu, do tego za szybą, w której lepiej widać skąpane w świetlnych refleksach odbicie oglądającego niż samo dzieło?

 

Ciekawe, czy był to wynik zwykłego braku miejsca bądź nigdy nieobcej rodzajowi ludzkiemu bezmyślności, czy też celowy zabieg? Wspaniałe dzieło sztuki trzeba przecież pokazać, ale – zważywszy na rażący kontrast tematyki z duchem czasów – w taki sposób, by nie dało się ogarnąć jego pełnego wymiaru. Bo i po co? Jeszcze by sobie współcześni Austriacy pomyśleli: „Dał nam przykład cesarz Karol, jak zwyciężać mamy”…

 

Jerzy Wolak

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie