22 września 2015

Demokratyczne kłamstwa

Demokracja jako taka jest dobra, złe są jedynie jej wypaczenia – przekonują nas raz za razem politycy i komentatorzy, od prawa do lewa. To błąd kardynalny, bowiem kampanie wyborcze i liberalna demokracja z samej swojej istoty wiążą się z koniecznością stosowania kłamstw i manipulacji.

 

Jak zauważają zwolennicy tzw. teorii wyboru publicznego, wyborcy w demokracji są „racjonalnymi ignorantami”. O ile w prywatnych decyzjach konsumenci starają się dostrzec wszystkie aspekty sprawy, o tyle decyzjom wyborczym nie poświęcają dużo czasu. Powód jest prosty: głosujący ma de facto zerowy wpływ na wynik elekcji. Z punktu widzenia własnego interesu, rozsądniejsze jest zatem poświęcenie czasu np. na wybór dobrego samochodu niż dobrego polityka.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Skoro zatem namysł w decyzjach wyborczych nie odgrywa na ogół istotnej roli, o zwycięstwie decydują niewymagające czasu i nakładu pracy czynniki irracjonalne: emocje, prezencja kandydatów czy przekaz podprogowy. Problem ten ma charakter systemowy i aby go zmienić, trzeba by zmienić ustrój.

 

Manipulacja i nieuczciwość w kampaniach są więc na porządku dziennym. Zwyciężają w niej ci bardziej pozbawieni skrupułów, a także mający więcej środków na skuteczną manipulację. Oczywiście, od tej reguły zdarzają się wyjątki. Są obywatele, np. z racji zainteresowań poświęcający dużo czasu na rozważanie swoich wyborczych decyzji. Zdarza się też, że dobrzy i kompetentni kandydaci wygrywają w demokratycznych wyborach. Co do zasady jednak liberalna demokracja temu nie sprzyja.

 

Rozdęty budżet

Skoro więc o dojściu do władzy decydują głównie emocje, pozostaje pytanie, kto je kształtuje. Wyborcy wprawdzie nie chcą tracić zbyt dużo czasu na racjonalny namysł nad swoją decyzją, jednak kandydaci nie marnują czasu i środków, by ich przekonać do „prawidłowego” wyboru. Sukces odnoszą najskuteczniejsi manipulatorzy. Niemożliwe do spełnienia obietnice, chwytliwe oczernianie przeciwników – to wszystko może przyczynić się do wyborczego sukcesu. M.in. dlatego partie obiecujące wygórowane świadczenia socjalne częściej odniosą wyborczy sukces niż te głoszące przykre, choć często bardziej racjonalne zaciskanie pasa.

 

To między innymi dlatego w epoce demokratycznej wydatki państwa stanowiły wyższy procent PKB niż w epoce monarchicznej. Jak zauważa Hans Herman Hoppe w książce „Demokracja – bóg który zawiódł”, w pierwszej i drugiej dekadzie XX wieku wynosiły one w krajach zachodnich ok. 10 oraz 20 procent, by w latach 70. osiągnąć pułap ok. 50 procent. Kluczowy udział w tym skoku miała „republikanizacja”, jaka dokonała się po zakończeniu I Wojny Światowej. Podobne przyczyny ma galopujące w demokracjach zadłużenie państw.

 

Rządzi kasa

Odpowiedni przekaz wyborczy wymaga jednak także sporego zasobu środków. Dlatego też w kampaniach wyborczych nie zwyciężają szarzy obywatele, lecz ci mogący cieszyć się poparciem znaczących partii, a często także wielkiego biznesu. Demokracja oznacza równe prawa, lecz tylko na papierze. Zwyciężają nie tylko zręczniejsi manipulatorzy, lecz także ludzie posiadający więcej środków na prowadzenie kampanii.

 

Ponadto wśród „wybrańców ludu” rzadko są ludzie ubodzy. Szczególnie dobrze widać to w Stanach Zjednoczonych. Jak podaje portal maplight.org, w kampanii 2012 roku przeciętny zwycięzca wyborów do niższej izby Kongresu przeznaczył na ten cel 1 689 580 dolarów, a statystyczny zwycięzca wyborów do Senatu aż 10 476 451 USD.

Pieniądze wywierają wpływ nie tylko w samym momencie wyborów, lecz także przy podejmowaniu przez polityków konkretnych decyzji. Jak dowodzą badania Martina Gilensa z Princeton University i Benjamina Page’a z Northwestern University, jeśli najbogatsza część społeczeństwa popiera dane rozwiązanie, to ma ono szacowaną na aż 45 procent szansę przyjęcia przez prawodawców. Tymczasem jeśli najbogatsi się jakiemuś rozwiązaniu sprzeciwiają, to staje się ono prawem jedynie w 18 proc. przypadków. Większość nie ma de facto wpływu na kształt polityki.

 

„Gdy większość obywateli nie zgadza się z ekonomicznymi elitami lub zorganizowanymi grupami interesu, to najczęściej ponosi porażkę”, twierdzą autorzy badania. Zauważają oni, że „jeśli tworzenie polityki jest zdominowane przez potężne organizacje biznesowe i mały odsetek żyjących w dobrobycie Amerykanów, to amerykańskie roszczenie do bycia społeczeństwem demokratycznym jest poważnie zagrożone”.

 

Suwerenność ludu, podobnie jak racjonalna debata okazuje się więc kłamstwem. Bardzo możliwe, że jeden efekt pogłębia drugi. Skoro większość widzi, że nie ma – w przeciwieństwie do najbogatszych – wpływu na władzę, tym bardziej przestaje interesować się polityką i dbać o podejmowanie w niej racjonalnych decyzji.

 

Jak jednak pogodzić zjawisko oligarchizacji demokratyczno-liberalnej polityki ze wspomnianym rozrostem „państwa opiekuńczego”? Po pierwsze, prawdą jest, że wspomniane zjawiska nie odgrywają identycznej roli we wszystkich krajach i za sprawą np. mentalności ludzi bądź też kultury politycznej mogą być w niektórych z nich ograniczone. Po drugie jednak, poszerzanie ingerencji państwa w gospodarkę często jedynie w niewielkim stopniu pomaga uboższym grupom ludności. Dobitnym tego przykładem są bailouty – pomoc bankom z kieszeni amerykańskich podatników.


Polska nie wypada zresztą lepiej. Jak podaje David Alexander w publikacji dostępnej na cis.org.au, w naszym kraju 60 procent rządowych płatności otrzymywała bogatsza połowa populacji. Naukowiec cytował dane opublikowane w 2009 r. ale czy coś istotnego się zmieniło? Państwo opiekuńcze w demokracji liberalnej (quasi-oligarchii) jak najbardziej się rozrasta, jednak to niekoniecznie biedni są jego głównymi beneficjentami.

 

Absolutna równość jest oczywiście niemożliwą do realizacji utopią. Dlatego też lepiej jest, by rządziły tradycyjne elity, kierujące się kodeksem moralnym. Elity nieukrywające, że stoją w społecznej hierarchii wyżej, dzięki czemu brałyby za los całego narodu pełną odpowiedzialność. Dziś rządzą „elity” pieniądza chroniące się za parawanem demoliberalnego oszustwa. Jest to dla nich wygodne, gdyż zapewnia anonimowość i zwalnia z odpowiedzialności.

 



Marcin Jendrzejczak



Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie