29 sierpnia 2014

Czy grozi nam światowy konflikt?

(REUTERS / FORUM)

Eskalacja kryzysu na Ukrainie, triumfalny marsz islamskich fanatyków na syryjsko-irackim pograniczu i liczne ogniska zapalne na Dalekim Wschodzie prowadzą ku pytaniu, czy świat stanął w obliczu globalnego starcia? Choć wielu ten scenariusz uważa za mało wiarygodny, międzynarodowemu bezpieczeństwu grozi jednak szereg regionalnych konfliktów, nie pozostających przecież bez konsekwencji dla Polski.

 

Jeżeli kolejna wojna światowa wydaje się czymś niewyobrażalnym, to realną groźbą pozostaje wybuch kilku równoczesnych konfliktów regionalnych o poważnym znaczeniu. Rzeczywistym niebezpieczeństwem wydaje się swego rodzaju reakcja łańcuchowa – Stany Zjednoczone angażują się ponownie na Bliskim Wschodzie, korzystając z tego Kim Dzong Un postanawia „wyzwolić” rodaków z Korei Południowej, a Chińska Republika Ludowa atakuje Tajwan. Z pozoru, te wydarzenia rozgrywałyby się z dala od polskich granic, mogłyby jednak mieć istotny wpływ na los nasz i naszych sąsiadów.

Wesprzyj nas już teraz!

 

W obecnej chwili nie można wykluczać scenariusza otwartej interwencji zbrojnej Rosji na Ukrainie. Mało prawdopodobna jest za to sytuacja, w której Moskwa rozpoczęłaby próby destabilizowania państw bałtyckich. Trzeba się jednak liczyć z utrzymującym się w dłuższej perspektywie brakiem stabilności na pograniczu ukraińsko-rosyjskim. Władimir Władimirowicz będzie najzwyczajniej oczekiwał na dogodny moment. Jeśli jego celem jest ponowne wzięcie Kijowa pod rosyjską kuratelę, jest świadomy, że czasu pozostało już niewiele. Tym bardziej, że zgodnie z prognozami po ostatniej kadencji prezydenta Baracka Obamy kolejny lokator Białego Domu (zapewne republikanin) będzie prowadził wobec Rosji o wiele mniej spolegliwą politykę – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Kreml może uderzyć na Ukrainę, o ile oczywiście uzna, że Amerykanie są już w wystarczającym stopniu uwikłani militarnie w innych częściach świata.

 

Nietrudno sobie wyobrazić, jak gorączkowe są w tej sytuacji kalkulacje amerykańskich strategów. Sytuacja na Bliskim Wschodzie może zmusić Stany Zjednoczone do interwencji lądowej na syryjsko-irackim pograniczu. W przeciwieństwie do konfliktów z Saddamem Husajnem z 1991 i 2003 roku, nie będzie to wojna błyskawiczna. W tym regionie mogą zostać związane znaczne siły US Army. Równocześnie, nie można wykluczać konieczności przeprowadzenia demonstracji wobec Pekinu lub reżimu północnokoreańskiego. Obraz ten uzupełnia brak stabilności na wschodnioeuropejskiej flance NATO.

 

Sytuacja polityczna może rozwijać się w bardzo dramatycznym dla nas kierunku. Amerykanie mogliby zostać zaangażowani w trzech różnych teatrach działań, co może przewyższać możliwości pierwszej potęgi militarnej świata. Nie ulega wątpliwości, że zagrożenie islamskim fanatyzmem traktuje się bardzo poważnie i Bliski Wschód jest przez Amerykanów postrzegany absolutnie priorytetowo. Podobnie rzecz widzą bliscy sojusznicy Waszyngtonu, Londyn i Tel Awiw. Biały Dom przywiązuje także dużą wagę do interesów sojuszników z Azji Południowo-Wschodniej: Korei Południowej, Japonii i Tajwanu. Dla tych państw amerykańska flota Pacyfiku jest jedynym gwarantem bezpieczeństwa, choć w zakresie sił konwencjonalnych ich potencjał odstraszania przewyższa państwa europejskie.

 

Nie łudźmy się: na liście amerykańskich priorytetów geopolitycznych Europa Środkowo-Wschodnia zajmuje miejsce ostatnie. To z kolei wymaga zbliżenia i współpracy między państwami naszego regionu. Niestety, poza państwami bałtyckimi i Rumunią, nasi sąsiedzi — a także sojusznicy z UE i NATO — zajmują wyczekujące stanowisko. Trudno liczyć na kraje zachodniej Europy: brakuje im tak odpowiedniego potencjału militarnego (wyjątkiem jest tu Wielka Brytania), jak i woli politycznej. O ile stanowisko Węgier rozczarowuje, o tyle postawa Niemiec musi być przedmiotem szczególnej troski. Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o politykę rządu federalnego kanclerz Angeli Merkel. Przypomnijmy, według szefowej niemieckiego gabinetu i jej ministrów nie istnieje żadna alternatywa dla rozmów z Kremlem. Berlin nie wyznaczył Moskwie żadnej „czerwonej linii”, przestrzegł za to przed rozmieszczeniem oddziałów NATO w Europie Środkowo-Wschodniej i dostawami broni na Ukrainę. Tymczasem nasz sąsiad boryka się z agresją Rosji, co potwierdziły także władze amerykańskie.

 

Nie sposób nie postawić pytania: dlaczego niemiecki rząd federalny wyżej ceni sobie komfort agresora niż bezpieczeństwo sojuszników z NATO i unijnych partnerów? Niedawno problem podjął polityczny emeryt – sędziwy współpracownik kanclerza Willy’ego Brandta – Egon Bahr, w całości popierając stanowisko Angeli Merkel. Bahr nie protestował jednak, kiedy przed pięćdziesięciu laty Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja wzmacniały swoje garnizony w Berlinie Zachodnim. Dlaczego te decyzje nie zostały uznane za „prowokację” wobec ZSRS? Należy przy tym mieć świadomość, że znaczna cześć niemieckiej opinii publicznej popiera stanowisko własnego rządu. W tym świetle zapewnienia niemieckich polityków o gwarancjach NATO dla Polski nie brzmią wiarygodnie. Każdemu, kto zna historię, analogie nasuwają się mimowolnie.

 

W trakcie wrześniowego szczytu NATO głos naszego kraju musi zabrzmieć dobitnie. Powinniśmy uzgodnić wspólne stanowisko z krajami bałtyckimi, Rumunią i Słowacją. Możemy liczyć też na zrozumienie ze strony Finlandii i Szwecji, pamiętając przy tym polskie racje nie budzą szczególnego zainteresowania Berlina, a Stany Zjednoczone to odległy sojusznik. Czasu na dozbrojenie i powiększenie potencjału polskiej armii może nie wystarczyć. Obyśmy nie musieli się przekonać, jak w tych realiach interpretowany jest piąty artykuł Traktatu Północnoatlantyckiego.

 

Prof. Roman Kochnowski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie