2 lipca 2018

Czy członkostwo w UE ma sens?

(fot. pixabay.com)

Udział w projekcie o nazwie Unia Europejska ma dla Polski sens, jeśli wspólny rynek jest wolny, a nie skrępowany olbrzymią ilością regulacji. Niestety, Bruksela idzie właśnie w tym kierunku, co stawia coraz większy znak zapytania w sprawie polskiego członkostwa. 

 

Dyrektywa za dyrektywą

Wesprzyj nas już teraz!

Fundamentalne znacznie ma sprawa dostępu do unijnego rynku, czyli możliwość wolnego handlu (korzystny jest zarówno eksport, jak i import) oraz wzajemnych inwestycji biznesowych. To bez dwóch zdań jest najważniejsza zaleta członkostwa w Unii Europejskiej. Niestety, jest ona coraz bardziej ograniczana przez brukselską biurokrację. W 2017 r. obowiązywało aż 1076 dyrektyw dotyczących jednolitego rynku. A to przy pomocy polityki klimatyczno-energetycznej niszczy się polskie górnictwo i cementownie oraz uderza w energetykę. A to Wspólna Polityka Rolna dobija polskie rolnictwo, które niesprawiedliwie otrzymuje mniej dopłat niż jego zachodnia konkurencja i z pewnością nie pomagają mu unijne sankcje na Rosję. A to unijna polityka dotycząca rybołówstwa nakazuje złomowanie polskich kutrów rybackich (na początku członkostwa). A to przy pomocy rozporządzenia REACH i tzw. dyrektywy antykadmowej uderza się w polskie zakłady chemiczne.

 

Nie zapominając o nakazie podnoszenia akcyzy na paliwa (jeszcze przed wejściem do UE w ramach dostosowywania się do unijnych przepisów!), co ogranicza konkurencyjność całej gospodarki.

Tymczasem najnowsze unijne regulacje godzą w prywatne sektory, które bardzo rozwinęły się właśnie dzięki wolnemu rynkowi w ramach państw członkowskich: samochodowy transport towarów i przemysł meblowy. W ten pierwszy uderza szeroko komentowana w mediach i niedawno przyjęta dyrektywa o pracownikach delegowanych. „Widać wyraźnie, że wspólny rynek w wydaniu UE to jest gra do jednej bramki. My otwieramy rynek dla ich kapitału i eksportu, ale jak nie wytrzymują gdzieś konkurencji, to natychmiast płaczą, że konkurowanie cenami jest nieuczciwe.

 

Czyli propozycja jest taka, że będziemy sobie konkurować, ale tylko tym, w czym oni są lepsi” – skomentował tę unijną dyrektywę europoseł Dobromir Sośnierz. „Unia to sztywny hol, ciągnie nas z wielką łaską w bezpiecznej odległości, pilnując, żebyśmy nie wyprzedzili tych, którzy są z przodu” – ocenił. Z kolei przemysł meblowy (i papierniczy) mocno zostanie dotknięty inicjatywą LULUCF, która na razie jest w fazie projektu przygotowanego przez Komisję Europejską na zlecenie lobbystów i ekologów. Efekt będzie taki, że tej perspektywicznej polskiej branży zwyczajnie zabraknie surowca, o stratach Lasów Państwowych, szacowanych na 8 mld zł rocznie, nie wspominając.

 

Co z budżetem i dotacjami?

Niektórym się wydaje, że wymiarem korzyści z członkostwa Polski w UE jest bilans transferów pomiędzy Brukselą a Warszawą, czyli ile pieniędzy dostajemy po odjęciu naszej składki członkowskiej. Dlatego wielkie mamy larmo na temat tego, że w perspektywie finansowej na lata 2021-2027 Polska uzyska z Unii Europejskiej mniej pieniędzy niż w aktualnej perspektywie 2014-2020 (swoją drogę czy te perspektywy nie przypominają nam dobrze znanych planów 3-, 5- i 7-letnich?). Ile mniej? Chodzi o ok. 2,6 mld euro rocznie. Czy to dużo w skali polskiej gospodarki albo chociaż wydatków publicznych? Wolne żarty. Te 11 mld zł to ledwie nieco ponad 0,5% aktualnego polskiego PKB i ok. 1,3% tegorocznych wydatków publicznych. Oczywiście w kolejnych latach, wraz ze wzrostem PKB i tychże wydatków, ta relacja będzie jeszcze malała.

 

Licząc długoterminowo, łączna wartość funduszy unijnych dla Polski wynosi ok. 3% PKB naszego kraju, a składka ok. 1% PKB. Tak więc w ramach transferów Polska dostaje zaledwie 2% PKB. Jeśli jeszcze uwzględnimy koszty pozyskiwania tych pieniędzy, to mają one marginalne znaczenie i przy liczeniu bilansu korzyści z członkostwa można je niemal całkowicie pominąć, jeśli nie zaliczyć na minus. Tym bardziej że dotacje często wydawane są na kompletnie niepotrzebne projekty wydumane przez urzędników, którzy zwykle nie mają pojęcia ani o rzeczywistych potrzebach gospodarczych, ani społecznych. Dochodzi do takich absurdów, jak ostatnio wyszło na jaw w Hiszpanii, gdzie w ciągu dwóch dekad zmarnowano fundusze publiczne na niewyobrażalną sumę niemal 100 mld euro poprzez niewłaściwe planowanie biurokratyczne i korupcję. W Polsce też takich „inwestycji” z unijnych dotacji można wskazać na pęczki.

 

Kaganiec na wolność

Poza sprawami gospodarczymi mamy ze strony Brukseli jeszcze inne nieprzyjemności, które bardziej przypominają państwo totalitarne, a nie wolne społeczeństwa, jak chce być postrzegana Unia Europejska. Unijne rozporządzenie RODO jest nie tylko zagrożeniem dla rozwoju technologii i działa na korzyść wielkich korporacji, a przeciwko małym firmom, które teraz gigantycznymi karami finansowymi będzie można łatwo zniszczyć. To będzie bardzo kosztowne dla wszystkich firm. O ile jednak wielkie firmy sobie poradzą, to małe firmy, które i tak borykają się z rozlicznymi problemami, poniosą ogromne koszty i będzie to dla nich duży kłopot – mówił na konferencji prasowej europoseł Michał Marusik. – RODO może doprowadzić do upadku wielu firm – głównie z powodu kar za niespełnienie tych standardów. Czyli znów tworzymy przywileje dla dużych firm. To taki pełzający korporacjonizm – usuwanie wolnego rynku i małych firm – dodał. Ale rozporządzenie RODO prowadzi także do utrudniania ludziom życia codziennego. Jednym z jej skutków jest blokowanie europejskich internautów przez firmy spoza UE.

 

Jeszcze bardziej niebezpieczna jest procedowana aktualnie w Parlamencie Europejskim dyrektywa o prawach autorskich i jednolitym rynku cyfrowym, która nie tylko oznacza cenzurę i inwigilację Internetu oraz uderza w serwisy, takie jak Facebook, Google czy choćby nasz Wykop.pl. Michał Dydycz z Partii Piratów uważa, że w dyrektywie nie tyle chodzi o ochronę kultury, co bardziej o ochronę interesów korporacji, które przespały rozwój cywilizacyjny, rozwój Internetu i starają się nadrobić stracony czas poprzez lobbowanie, które ma zapewnić im odpowiedni poziom dochodów. – Jeżeli nie ma wykluczeń à propos utworów zależnych, to ta dyrektywa hamuje rozwój cywilizacyjny, rozwój społeczny. Jeżeli nie możemy stworzyć utworu zależnego, to hamujemy cały rozwój społeczeństwa, kultury czy ewentualnie przemysłu. Powinniśmy się opierać na tym, że korzystamy i czerpiemy z doświadczeń i rozwiązań innych i je udoskonalamy – mówił Dydycz podczas debaty „Wojna o wolny Internet” zorganizowanej 16 czerwca w Centrum Wolności w Katowicach. – Chcą zlikwidować wolność słowa w Internecie. Chcą ocenzurować wszystko co piszemy, mówimy w Internecie. Chcą inwigilować każdy nasz ruch – mówił jeszcze bardziej złowieszczo europoseł Stanisław Żółtek. – Nie będzie możliwości krytykowania władzy. To jest cudowny kaganiec na wolność – dodał polityk.

 

Rozwiązaniem polexit?

W sytuacji groźby kar finansowych nie tylko za reformę sądownictwa oraz ciągłego ograniczania przez Brukselę i wolności gospodarowania (pamiętajmy też o planach ogólnounijnych podatków i o tym, że wisi nad nami konieczność przyjęcia euro), i wolności osobistych (nie zapominajmy ponadto o unijnej kulturze proaborcyjnej, naciskach w sprawie przyjmowania nielegalnych imigrantów czy legalizacji tzw. homomałżeństw) należy zadać sobie pytanie nie tylko, czy członkostwo w Unii Europejskiej nam się opłaca, ale czy w ogóle ma sens? To wygląda na karykaturalny chichot historii. Wyszliśmy z totalitarnego PRL-u i po kilku latach wolności zaczęliśmy z powrotem stopniowo zbliżać się do tamtego systemu poprzez implementację do naszego ustawodawstwa unijnych przepisów. Bo gospodarka Unii coraz bardziej przypomina dobrze nam znane, choć zgubne centralnie sterowanie z jednego ośrodka decyzyjnego. Może trzeba zacząć się zastanawiać nad opuszczeniem Unii lub przynajmniej stawiać warunki, że dalsze ograniczanie wspólnego rynku i wolności osobistych przez Brukselę i tym samym uderzanie w polską gospodarkę, naszą tradycję i kulturę skutkować będzie głębokim przemyśleniem sprawy członkostwa?

 

W takiej sytuacji totalnym nieporozumieniem jest propozycja prezydenta Andrzeja Dudy, by w referendum spytać Polaków, czy chcą wpisania do polskiej konstytucji zagwarantowania członkostwa w Unii Europejskiej. Sam pomysł – gdyby został zaakceptowany w plebiscycie – nie tylko jest absurdalny, ale przede wszystkim niebezpieczny, bo wytrąca nam z rąk przy negocjacjach z Brukselą bardzo istotny argument o wycofaniu się z członkostwa. Prezydent Duda powinien raczej spytać w referendum Polaków, czy są za dalszym członkostwem w UE. Ale powinien to zrobić dopiero po uczciwym przedstawieniu bilansu, a nie po nachalnej propagandzie, jak to miało miejsce przed referendum akcesyjnym w 2003 r.

 

Jak na razie za polexitem opowiadają się wolnościowcy spod znaku Wolności, KNP czy UPR, a także narodowcy. Ci ostatni podczas niedawnego kongresu podpisali „Deklarację Niepodległości 2018”, w której zapowiedzieli „podejmowanie działań zmierzających do wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej”. – UE zmierza w kierunku federalnego superpaństwa i to jest bardzo prosty wybór: czy chcemy Polski suwerennej, czy chcemy być kolonią innych ośrodków władzy – powiedział poseł Robert Winnicki, prezes Ruchu Narodowego w telewizji wPolsce.pl. Jednak jak na razie zdecydowana większość Polsków, nie zdając sobie nawet sprawy z wad Unii Europejskiej, opowiada się za pozostaniem w bloku.

 

Tomasz Cukiernik

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie