27 listopada 2014

Czy specjalne odcinki „Czasu honoru”, zrealizowane z okazji 70. rocznicy powstania warszawskiego, stały się hitem jesiennej ramówki TVP? Mogłoby tak być, gdyby twórcy postawili na pasjonującą historię, bez łzawych młodzieżowych opowiastek.

 

To niesamowite, że serial historyczny o II wojnie światowej wzbudził wśród milionów Polaków tak wielkie emocje. Gdy przystępowano do realizacji „Czasu honoru” wielu pukało się w głowę: „Jak to? Przyciągać widzów przed ekran serialem historycznym? Bzdura.” A jednak! Serial trafił niemal w samo sedno, przypominając wielu starszym chwile spędzone z Hansem Klossem. Oczywiście, opowieść o losach polskich dywersantów różniła się od historii sowieckiego agenta w niemieckich szeregach chociażby tym, że nie była zatruta jadem komunistycznej propagandy, co bez wątpienia dodaje atrakcyjności.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Mała chmura, wielki deszcz

 

Mimo wielkiej popularności „Czas honoru” ciągle wydawał się być telewizyjnym rodzynkiem, lub raczej ziarenkiem pieprzu w oku włodarzy TVP. Fenomen serialu z pewnością zaskoczył ich do tego stopnia, że zamarli w zdziwieniu widząc rosnący słupek oglądalności. Zamarli a mimo to poskąpili grosza na realizację kolejnych odcinków. Scenarzyści i realizatorzy musieli się więc nieźle nagłowić układając fabułę, tak by nie zaprawiać jej efekciarstwem, co w serialu o wojnie musiało być sztuką. Wiele więc scen odbywało się w tych samych, ciasnych pomieszczeniach, zaś ujęcia plenerowe często kręcone były w bliźniaczo podobnych miejscach. W dodatku twórcy – co akurat jest ważnym uchybieniem – zrezygnowawszy z kręcenia w innych porach roku niż wiosna-lato, pominęli ważny efekt wrażenia mijającego czasu.

 

To jednak niuanse, bez których serial i tak skradł serca widzów. Wielu czekało więc, aż twórcy „Czasu honoru” położą wisienkę na torcie i zrealizują serię o powstaniu warszawskim. Po długim okresie oczekiwania znalazły się w końcu pieniądze, pojawiła się też znakomita okazja (okrągła rocznica). Wszystkie znaki na niebie i ziemi ogłaszały, iż szykuje się hit jesieni. I co z tego wyszło? Z wielkiej chmury spadł, niestety, mały deszcz, bo o żadnej mieszance wybuchowej nie było mowy.

 

Z początku serial zdaje się być nudny, ale – wierny widz zawsze to zrozumie – wielkie hity muszą nabrać rozpędu. Wybuchnie powstanie, ruszy też akcja. Ale nic z tego! Wszystko okazuje się być drętwe, potyczki niby zajmujące, ale jakby zbyt mało trzymające w napięciu, bo trudno w całym tumulcie pojąć, o co tym walczącym żołnierzom chodzi. Niemcy jak gdyby bardziej ludzcy – pacyfikacja poszczególnych dzielnic stolicy przebiega dość łagodnie w porównaniu z ich autentycznym okrucieństwem. Wiele wątków się plącze, widać, że autorzy scenariusza nie bardzo mieli pomysł jak opisać genezę wydarzeń rozwiniętych w kolejnych seriach. Postać zdrajcy Karkowskiego – tak ważna w serialowych czasach komuny – tutaj zdaje się być jedynie na siłę wetkniętym tłem. I – przyznajmy – kapuś w całym serialu ma wyjątkowe szczęście cudem unikając śmierci. Czyżby był niezniszczalny?

 

Samo powstanie powoli nabiera rumieńców, ale trudno ocenić co się dzieje, brakuje jasnego tła historycznego. Dialogi są drętwe, przez co widać, jak wielki problem scenarzyści mieli z tworzeniem kolejnych postaci, których w powstańczym „Czasie honoru” wprowadzili bez liku.

 

Bladość i prywata

 

Zdawać się może, że twórcy serialu bardzo się rozleniwili. Nie są w stanie opowiadać historii tak wartko, jak w poprzednich sezonach. A szkoda, bo część powstańcza traci na tym niezmiernie. O ile trudno zarzucić serialowi grzeszenie brakiem rozmachu – film „Miasto ’44” postawił bowiem poprzeczkę bardzo wysoko – o tyle wydaje się, że wiele obrazów jest banalnych, by nie rzec: naiwnych. Jak zrozumieć chociażby ogromny wysiłek fizyczny i psychiczny towarzyszący przemieszczaniu się kanałami, gdy wychodzący z niego ludzie są w serialu niemal zupełnie czyści, a na pewno niezmoczeni. Jak poważnie traktować powstańcze zatracenie w walce i emocjonować się serialowym tokiem wydarzeń, skoro twórcy – jak na ironię – niemal zapowiadają w poszczególnych odcinkach śmierć poszczególnych bohaterów.

 

Przykro też patrzeć na odgrywających główne role. Ci – w poprzednich seriach raczej oddani sprawie, choć zawsze zawieszeni między obowiązkiem służby a własną alkową – oddawszy się niemal całkowicie trosce o swoje ukochane panie, zapominają o żołnierskiej powinności. Sama troska jest zrozumiała, ale przecież trwa powstanie i, powiedzmy uczciwie, jest o czym myśleć: Niemcy, pacyfikacje, waląca się w gruzy Warszawa. Co na to dywersanci? Zawierają targi na zasadzie: ja pójdę z tobą po twoich bliskich, a przy okazji znajdziemy moich. Brzmi to cokolwiek absurdalnie. Podobnie jak miłosne wyznania podczas akcji. Brakuje jeszcze płomiennych pocałunków w ogniu niemieckich kul lub romantycznych chwil na gruzowisku.

 

Rzecz nie w tym, by popadać w cynizm, ale cóż poradzić, gdy „Czas honoru” tak zaskakuje swoją niedorzecznością, mdłym przekazem, niezrozumiałym rozkładaniem akcentów. W dodatku – proszę wybaczyć – aktorzy rozmawiają często o głupotach, dialogi wydają się nudne i bez składu. Gdyby nie wyjątkowy talent – niespełnionych dodajmy – amantów kina jak Borys Szyc czy Piotr Adamczyk serial skończyłby się kompletną klapą. Choć, trudno tego nie zauważyć, ten drugi radzi sobie z wielkim trudem, by z nakreślonego scenariusza wykrzesać choćby niewielki płomień. Trzeba to obowiązkowo wypomnieć scenarzystom, bo pogrzebanie talentów takich aktorów jak Jan Wieczorkowski czy Antoni Pawlicki to nie lada wyczyn. A tutaj – proszę bardzo, udało się.

 

Wojna dla gimbazy

 

Powstańczy „Czas honoru” niesie ze sobą jeszcze jedno rozczarowanie: bezmyślnie podążył wyznaczanym ostatnio przez polskie kino historyczne nurtem robienia filmów o wojnie dla nastolatków. Warto oczywiście docenić powstanie takich obrazów jak „Miasto ’44” a wcześniej „Kamienie na szaniec” – to świetne i bardzo dobrze przepracowane przez reżyserów filmy. Problem jest tylko jeden: obydwa obrazy patrzą na wojnę oczyma nastolatków, w dodatku nam współczesnych. „Kamienie na szaniec” mniej, „Miasto’44” – całkowicie.

 

Jakie są tego efekty? Widzowie otrzymują świetnie zrealizowany materiał, ale rozbuchany emocjami, skargą młodych przeciwko starszym pokoleniom, buntem przeciw wszystkiemu, uczuciowymi problemami i łzawymi scenami miłosnymi. To zrozumiałe, że twórcy chcą trafić do współczesnego widza, ale nadawanie bohaterom tamtych lat cech obecnie żyjących młodych pokoleń powinno mieć pewne granice. O ile „Kamienie na szaniec” balansowały nad przepaścią infantylności, to „Miasto’44” wpadło w nią bez wahania, ukazawszy wstrząsające obrazy powstania przez pryzmat dwóch młodych ludzi, których głównym celem – takie można odnieść wrażenie – było przejść przez walącą się Warszawę, by po to, by dotrzeć na mierzeję i zobaczyć jej panoramę. Wszystko momentami przypominało skakanie po kolejnych etapach jakiejś straszliwej komputerowej gry. Do tego dochodziły oczywiście zdrady, miłostki, przyjaźnie i trudne relacje z rodzicami. Proszę wybaczyć to określenie, ale to tak jakby nakręcić polską wersję serialu „Beverly Hills 90210”, tylko z cyferką 1944.

 

W takie „Beverly Hills” twórcy zamienili też „Czas honoru”, skupiając się głównie na losach młodziutkich ludzi. Wszyscy niemal tacy sami, wszyscy kochliwi i z problemami. Wszystkich połączyła też śmierć. Z pewnością umieranie tamtej młodzieży było tragedia okropną, wszak oni – jak nikt inny – marzyli, by w wolnej Polsce studiować, zdobywać pracę, kochać i zakładać rodziny. Wymiar trosk i cierpień tamtego pokolenia był jednak poważniejszy niż nieskomplikowana – acz niewątpliwie straszna w swej istocie – historia, jaką opowiedzieli nam twórcy „Czasu honoru”. Niestety – zbytnie eksponowanie wątków pod tytułem „Beverly Hills 1944” mocno wykrzywiło nawet najbardziej przerażające i wstrząsające opowieści, czyniąc je momentami niezbyt poważnymi.

 

I tylko wisienki szkoda…

 

Wszystkie te gorzkie słowa padają bez odrobiny satysfakcji. Niżej podpisany sympatyzuje bowiem z „Czasem honoru”, dostrzega jego wielkie oddziaływanie na młodych Polaków, stanowiące przyczynek do renesansu zainteresowania historią.

 

Trudno również nie dostrzec, że „Czas honoru” to najlepszy serial zrealizowany przez publiczną telewizję w ostatnich latach, o ile nie w całym dwudziestopięcioleciu. I nie przysłonił tej oceny nawet nieco zrelatywizowany stosunek jego twórców do polskich komunistów, zasygnalizowany w ostatnich seriach. „Czas honoru” to dla młodego pokolenia odpowiedź na historyczne seriale powstające w PRL. Starsze pokolenie, przyznając dzisiejszej młodzieży rację co do ich propagandowego wymiaru, nie bez racji mówi o nich jako o świetnie zrealizowanych obrazach. „Czas honoru” pozwala pochwalić się młodszym ludziom wielkim sukcesem poprawnego, historycznego serialu zrealizowanego w III RP. Nie idzie tu tylko o scenariusz, ale również o jego sukces frekwencyjny. Choć szkoda, że na tym pięknym torcie nie położono ostatecznie dorodnej wisienki.

 

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 127 724 zł cel: 300 000 zł
43%
wybierz kwotę:
Wspieram