27 maja 2020

Czarne chmury nad Andrzejem Dudą?

(Fotograf: Jan Bogacz TVP/Archiwum: Forum)

Nad prezydenturą Andrzeja Dudy zbierają się czarne chmury. Wynik nadchodzących wyborów wcale nie jest oczywisty. Dotąd sztab obecnego prezydenta usypiały sondaże. Teraz nawet one stawiają znak zapytania: czy naprawdę szansa na reelekcję nadal jest ogromna?

 

Kilkakrotnie przekonaliśmy się już, że sondaże rzadko oddają to, co może wydarzyć się przy wyborczych urnach. Pamiętajmy chociażby o wyborach w 2015 roku, gdy Bronisław Komorowski wydawał się niekwestionowanym faworytem i… poniósł sromotną porażkę. Andrzej Duda od początku wydawał się świadomy, iż może podzielić los tamtego rezonera. Dlatego do swojej prezydentury podchodził z pokorą. W trakcie pięcioletniej kadencji spotkał się z mieszkańcami bodaj wszystkich powiatów, uścisnął tysiące dłoni, wygłosił setki przemówień i zadowolony oczekuje rezultatów.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Te jednak mogą go zaskoczyć. W ostatnich latach wokół prezydentury dzieją się dziwne rzeczy: z jednej strony kolejni prezydenci cieszą się największym zaufaniem społecznym, z drugiej – w żaden sposób nie rezonuje to w wynikach wyborów. Wśród licznych interpretacji tego zjawiska pojawia się takie, które mówi o pewnego rodzaju „uśpieniu” głowy państwa. Zamknięty w pałacu polityk, przekonany o swojej popularności, nagle zderza się z rzeczywistością bezwzględnej, kampanijnej walki. W przypadku prezydenta Dudy zjawisko pewnego rodzaju „odklejenia” jest o tyle zaskakujące, iż dotąd robił wrażenie człowieka uwielbiającego kontakt z ludźmi i świetnie odnajdującego się na wiecach w przysłowiowej Koziej Wólce.

 

A jednak mimo to kampania Dudy prowadzona jest ospale. Wielkiemu otwarciu brakowało nie tylko świeżości, ale przede wszystkim pomysłu. Opowieść o młodym i ambitnym polityku, który stawił czoła zmurszałym politykom, alienującym się od codziennych problemów Polaków, odeszła do lamusa. Pozostał tylko sztafaż: interakcje „na żywo” w social mediach, próba odświeżenia wizerunku kontem na TikToku czy rapowanie w ramach inicjatywy, zachęcającej Polaków do… wsparcia NFZ. Poza tymi, dość nieporadnie przeprowadzonymi, akcjami, nikt z otoczenia prezydenta – a także on sam – nie potrafił i nadal nie potrafi wyjaśnić dlaczego Duda ubiega się o reelekcję. Jedynym argumentem chcąc nie chcąc jest ten, jeszcze do niedawna przypisywany przez PiSowską prawicę Platformie Obywatelskiej: żeby było tak, jak było.

 

Obecnego prezydenta może też pogrążyć start Rafała Trzaskowskiego, który – o ile się postara – ma szansę wejść do drugiej tury. A wówczas wynik starcia pozostaje otwarty. Niewątpliwie Andrzej Duda ma nad kandydatem PO istotną przewagę: daleko mu od radykalnie lewicowych postulatów. Próżno w wypowiedziach Dudy szukać choćby krztyny sympatii wobec środowisk LGBT czy pochwały edukacji seksualnej w szkołach. A większość Polaków z zasady odrzuca lewacki radykalizm. Oczywiście, oko w oko z prezydentem Dudą może teoretycznie stanąć też „katolik otwarty” Szymon Hołownia. Ten jednak gubi się ostatnio we własnej narracji, jego rebeliancka retoryka – skąd inąd podszyta fałszem – traci impet, a bardziej wyrazisty kandydat Platformy Obywatelskiej, skutecznie odbiera mu poparcie.

 

Mimo chaosu, jaki pojawił się w obozach przeciwników politycznych obecnego prezydenta, niemoc Dudy pozostaje faktem. Skąd zatem ona się bierze? I dokąd może nas ona zaprowadzić?

 

By lepiej odpowiedzieć na te pytania, warto przyjrzeć się krótko politycznym korzeniom Dudy a konkretnie efektom wielkiej zamiany, jaką od dawna zapowiadało Prawo i Sprawiedliwość, a której efekt – lub ich brak – możemy dzisiaj poddać ocenie. 

 

Równość w niewoli

Zapowiadana przez Jarosława Kaczyńskiego i PiS wielka reforma Polski okazała się – jak zresztą wielu przewidywało – niewiele wartą retoryką, służącą jedynie odpowiedniemu pozycjonowaniu politycznej prawicy na skrzydle przeciwnym do tego, na którym gniazdo umościła sobie Platforma Obywatelska. Partia, z której wywodzi się Duda nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Wyborcza zmiana w 2015 roku motywowana była przede wszystkim ekonomicznie: Polacy dostrzegli zużycie Platformy Obywatelskiej, marzyli o czymś więcej niż ciepła woda w kranie. Zapragnęli usiąść przy tym samym stole, przy którym Sikorski i Sienkiewicz zajadali ośmiorniczki. Jeśli oni konsumują, to dlaczego nie my? – to pytanie zawisło w powietrzu napawając grozą samego Donalda Tuska. Klasa średnia zapragnęła tego, czego pragnie klasa średnia: materialnego sukcesu, na miarę Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków.

 

PiS miał to zmienić. Miał stać się gwarantem dobrej zmiany: dynamicznego doganiania bogatej Europy. Kłopot jednak w tym, że nie dokonał niczego, co uczyniłoby z Polski państwo sprawne. A przecież tylko taka instytucja może zorganizować prężnie rozwijającą się gospodarkę. Spór z sądownictwem – słynne pytanie o to, kto miał rację nie ma w obecnym chaosie większego znaczenia, wszak procedury zostały zagmatwane tak bardzo, że słynny prawnik Wałęsy Lech Falandysz, słynący z twórczej interpretacji przepisów, byłby zapewne zdziwiony, że można „aż tak” – doprowadził de facto do zamrożenia podstawowej idei państwa prawa, gwarantującego przejrzystość reguł gry i prawną równość obywateli. Egzemplifikacją tej porażki było niedawne porozumienie Kaczyński-Gowin, gdy dwóch liderów partyjnych po prostu dogadało się, w jaki sposób rozwiązać konstytucyjny klincz.

 

Tak, wiem, sędziowie „ to jest kasta” oraz „pogrobowcy PRL”, jednak mimo wszystko kulawy ustrój III RP gwarantował nawet nam, zwykłym obywatelom, możliwość walki o pewne prawa, jak choćby zakaz dla tzw. małżeństw homoseksualnych czy prawo do życia. Obecnie jednak jedynymi prawowitymi interpretatorami prawa w Polsce stali się Jarosław Kaczyński i grupa towarzyszących mu posłów lub politycy dzierżący odpowiednią zasobów, by móc przeciwstawić się woli lidera.

 

Obecny kryzys ujawnił też inną cechę: PiS stał się polityczną siłą tak bardzo zorientowaną na swoim wyborcy – pracowniku raczej słabiej radzącym sobie na rynku w warunkach niepewności lub emerycie – że partyturę obecnych działań podporządkował przede wszystkim wspieraniu tej części społeczeństwa, która najszybciej wykolei się w starciu z kryzysem. Nie ma w tym niczego złego, wszak słabsi w trudnym momentach wymagają wsparcia, jednak wymagają go nie mniej niż przedsiębiorcy, ludzie zamożni, którzy przez obecny kryzys mogą stracić dorobek życia. Alexis de Tocqueville słusznie zwrócił uwagę, iż istnieją dwa rodzaje równości obywateli wobec prawa. Pierwsza z nich wynika z „mężnej i prawej namiętności”, która rodzi u wszystkich pragnienie siły i poszanowania. Druga zaś zakłada, że słabi starają się ściągnąć silnych do swojego poziomu. Wówczas – pisał francuski arystokrata – dochodzi do przedłożenia równości w niewoli nad nierówność w wolności. Polityka Zjednoczonej Prawicy zakłada zdecydowanie ów drugi model. Główne bowiem projekty, z których zostanie zapamiętany rząd najpierw Beaty Szydło a później Mateusza Morawieckiego nie dotyczyły bowiem ograniczenia biurokracji czy budowania nowych instytucji państwa, ale zwasalizowaniu kulawych instytucji III RP i kupieniu poparcia socjalnymi transferami. W czasach prosperity takie postępowanie miało swoje plusy a na pewno świetnie obsługiwało doraźny interes polityczny. Jednak w momencie kryzysu wychodzi na jaw mroczny efekt takich działań: rozlazła, nienaruszona przez lata machina państwowa niezdolna nawet rozdzielić pokaźnej kupki pieniędzy z tzw. tarczy antykryzysowej.

 

Andrzej Duda jest oczywiście dzieckiem takiej polityki. Na swoją prezydenturę pracował ciężko i wytrwale, ale wygrawszy ów stołek, prędko zorientował się, iż recepta na sukces jest stosunkowo łatwa: oblicze wujka, rozdającego dzieciom kolejne cukierki, powinno wystarczyć wobec niemocy opozycji. To dlatego po reelekcji Zjednoczonej Prawicy w sztabie Dudy gorączkowo poszukiwano pomysłu i środków na kolejne obietnice socjalne, jakie mógłby złożyć prezydent, by przelicytować kontrkandydatów. Tyle że w warunkach kryzysu zasłona socjotechniki opada. Nadszedł czas realnej polityki, której Andrzej Duda właściwie nie jest w stanie samodzielnie prowadzić. Wszak został wymyślony przez swojego wielkiego, politycznego patrona: Jarosława Kaczyńskiego. I to jest drugi, poza jałowością ideową obecnej prezydentury (mimo pięknych przebłysków dostrzeganych w niewątpliwie płomiennych przemówieniach), problem Andrzeja Dudy.

 

Komorowski 2.0?

Wraz z tragiczną śmiercią prezydenta Lecha Kaczyńskiego skończył się okres ambitnych prezydentur w Polsce. Lech Wałęsa czy Aleksander Kwaśniewski, choć jeden był prostakiem a drugi przedzierżgniętym w demokratę komunistą, byli politykami ambitnymi, łaknącymi pozycji lidera. Lech Kaczyński, choć nie potrafił komunikować się z Polakami, również uchodził za polityka wyrazistego. W dodatku był bodaj jedynym prezydentem w III RP, który miał kompletną wizję Polski. Można było z tą wizją dyskutować, ale nie sposób zaprzeczyć, że Kaczyński tę wizję miał. Paradoksalnie, przerastał swojego brata o głowę. Gdy Jarosław pielęgnował ukochaną partię, plącząc się w kolejnych politycznych układankach, Lech zajmował się państwem: dostrzegał jego wady, pragnął reformy, choć popełniał liczne błędy.

 

Bronisław Komorowski i Andrzej Duda to – nie sposób nie użyć tutaj tego porównania – co najwyżej strażnicy żyrandola. Choć niepozbawieni ambicji – któż by ich nie miał jako głowa państwa? – nie potrafili skutecznie narzucić swojemu obozowi żadnego spójnego programu. Nie tylko dlatego, że nie leży to w ich urzędniczej naturze. Oni po prostu są takiej wizji pozbawieni. Wyraziści liderzy parlamentarni – Jarosław Kaczyński i Donald Tusk – zepchnęli prezydenturę do rangi pospolitego urzędu politycznego. Patrząc z punktu widzenia ustrojowego, to naturalne miejsce prezydenta w demokracjach europejskich. Jednak w Polsce wszystko wydaje się na opak – wszak u nas prezydent nadal ma silny, wyborczy mandat.

 

Z tej perspektywy Andrzej Duda może się jawić jako nowa, młodsza i może nieco bardziej ambitna wersją Bronisława Komorowskiego. Na pewno wydaje się znacznie bardziej uczciwy moralnie. Nie opowiada się za in vitro, jest przeciwny aborcji, dystansuje się także wobec propozycji „małżeństw homoseksualnych”, choć proponował otwarcie furtki dla takich rozwiązań sugerując udzielenie poparcia nieokreślonej formie związku partnerskiego. Niewątpliwie – jeśli przychodzi wybierać – każdy przyzwoity człowiek chętnie postawi krzyżyk przy nazwisku kandydata, który z czcią podnosi z ziemi Najświętszy Sakrament niż poprze człowiek drwiącego sobie z katolickiej nauki.

 

Nie zmienia to jednak faktu, iż Duda świetnie spisywałby się jako urzędnik, ubiegający się o wybór głosami Zgromadzenia Narodowego, nie zaś jako lider, kreujący rzeczywistość, jako polityk mający przedstawić spójną wizję sprawowania realnej władzy. Na tym polu ponosi jak dotąd porażkę, wykluczając może zakończone pewnym sukcesem próby kreowania polityki historycznej. Jakie konsekwencje taka postawa obecnego prezydenta może mieć w zbliżających się wyborach?

 

Nieoczywiste zwycięstwo

Pogłębiająca się recesja stawia Polaków wobec prostego pytania: czy faktycznie obecna władza jest w stanie zmierzyć się ze zbliżającym się gospodarczym tsunami? O ile, jak wskazują badania, Polacy dobrze oceniają pierwsze obostrzenia nałożone na nas w związku z epidemią, o tyle mają wątpliwości co do tego, czy powrót do „nowej normalności” nie jest zbyt zachowawczy. Duda w epidemicznych realiach kompletnie się pogubił. Początkowo był aktywny: jeździł, po gospodarsku doglądał czy walka z koronawirusem przebiega tak, jak powinna. Po pewnym czasie zarzucił wyjazdy, skupiając się na irytujących akcjach wizerunkowych w social mediach. W czasach, gdy Polacy oczekują lidera, który wyjaśni im zmieniającą się rzeczywistość, Duda gra swoją grę: odpowiada na pytania internautów, śpiewa, solennie zapewnia, iż trzyma rękę na pulsie, ale nic ponadto.

 

Doskonale wiemy, że sondaże dają obecnemu prezydentowi duże szanse na reelekcję, choć okazują się coraz mniej korzystne. I oczywiście upragniona reelekcja to realny scenariusz. Jednak najbardziej prawdopodobny jest on wówczas, gdy Andrzej Duda odniesie tryumf w pierwszej turze. Każdy kolejny dzień zwłoki w w wyborczym kalendarzu działa na jego niekorzyść. Nastroje społeczne z dnia na dzień pogarszają się, wielu straciło już pracę, inni dopiero dostaną wypowiedzenia. Niektórzy już utracili część dochodów, a przecież zachowali aspiracje. Poza mgławicową wizją „nowej normalności”, żaden z polskich polityków nie potrafi powiedzieć, w jaki sposób przyjdzie nam żyć w najbliższych miesiącach czy nawet latach. Z czym będziemy się mierzyć? Jak wielki czeka nas kryzys? Jak możemy sobie z nim poradzić?

 

Warto zatem w tym kontekście postawić pytanie, czy to, co jeszcze niedawno wydawało się fantazją, czyli wyborcza porażka Andrzeja Dudy, jest dzisiaj możliwe? Wydaje się, że tak. Rzeczywistość wokół nas gwałtownie przyspieszyła. Nadchodzą czasy, w których poradzą sobie przede wszystkim osoby kreatywne, dynamiczne i zaradne. Żeby budować na nich polskie PKB trzeba im stworzyć odpowiednie warunki do działania. Polityka „równości w niewoli” nie wystarczy. A to od miesięcy proponuje nam PiS i Andrzej Duda. Jeżeli zatem obecny prezydent obejmie urząd po raz drugi, to stanie się tak przede wszystkim za sprawą słabości jego przeciwników. Nie jest to najlepszy prognostyk dla wypływającej na burzliwe wody Polski.

 

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie