1 marca 2019

Wyklęci – bój na zewnętrznych frontach

(Fot. Filip Blazejowski / Gazeta Polska / FORUM )

Przedstawiając epopeję Żołnierzy Wyklętych jakże często zapominamy, że poważna część uczestników „powojennych” zmagań z komunizmem stanęła do walki poza obecnymi granicami państwa polskiego, niekiedy w odległych zakątkach świata.

 

Ostatni rycerze Kresów

Wesprzyj nas już teraz!

W styczniu 1944 roku Armia Czerwona wkroczyła na obszar województw wschodnich Rzeczypospolitej, w następnych miesiącach usuwając stamtąd okupantów niemieckich. Niestety, czerwonoarmistów  nie sposób było uznać za wyzwolicieli.

 

Zaprzańcy z tzw. Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN), namaszczeni przez Stalina na namiestniczych władców „odrodzonej Polski”, lekką ręką zrzekli się na rzecz sowieckiego imperium obszarów Małopolski Wschodniej, Wołynia, Polesia, Grodzieńszczyzny, Wileńszczyzny, Nowogródczyzny – łącznie połowy przedwojennego terytorium Rzeczypospolitej! Brunatny terror został zastąpiony terrorem czerwonym. Na całym „wyzwolonym” obszarze mnożyły się egzekucje i aresztowania. Żołnierze Armii Krajowej, którzy ramię w ramię z krasnoarmiejcami wyzwalali ziemię wołyńską, Wilno i Lwów, byli teraz rozbrajani i deportowani do syberyjskich łagrów. Oddziały partyzanckie, którym szczęśliwie udało się przetrwać walkę z Niemcami, bezlitośnie tropiono i wybijano.

 

Powiedzieć – że polska ludność obszarów skazanych na aneksję nie pogodziła się z obcym dyktatem – to nie powiedzieć nic. Następne dziesięciolecia wypełniła zaciekła walka toczona na rozmaitych płaszczyznach, pełne krwi i codziennego znoju zmagania o polskość przekazywaną z pokolenia na pokolenie, heroiczne trwanie przy ojczystej mowie, wierze i kulturze, wbrew zakusom obcych grabieżców i rodzimych szubrawców. W pierwszej dekadzie okupacji nie brakło i takich, którzy o polskość Kresów upominali się z bronią w ręku.

 

W Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu podziemie skupiło się przede wszystkim w organizacji „NIE”, na jesieni 1944 r. liczącej na tym obszarze do 7000 żołnierzy. Niestety, terror sowiecki, a jeszcze bardziej potworna akcja ludobójcza realizowana przez szowinistów ukraińskich spod znaku OUN-UPA, doprowadziły do depolonizacji województw południowo-wschodnich.  Setki tysięcy ludzi przy pierwszej sposobności wyjeżdżało „do Polski” (w jej nowych granicach), a konspiracja straciła swe naturalne zaplecze.

 

Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja na ziemiach polskich wcielonych do Białoruskiej i Litewskiej Socjalistycznych Republik Sowieckich. Wyjazdy ludności polskiej za „linię Curzona” były i tu masowe, ale ponad połowa naszych rodaków postanowiła nadal trwać na ziemi przodków. Choć na struktury podziemne raz po raz spadały bolesne ciosy, choć już w sierpniu 1944 roku w boju pod Surkontami uległ zagładzie oddział ppłk Macieja Kalenkiewicza „Kotwicza”, p.o. Komendanta Nowogródzkiego AK (wraz z dowódcą zginęło w walce 35 jego podkomendnych), żołnierze konspiracji kontynuowali walkę. Zasłużoną sławą okryli się tacy dowódcy, jak podporucznik Jan Borysewicz „Krysia”, stojący na czele Zgrupowania „Północ” AK, czy podporucznik Czesław Zajączkowski „Ragner”, dowodzący Zgrupowaniem „Południe”, jak dowodzący Oddziałami Samoobrony Wileńskiej rotmistrz Władysław Kitowski „Grom”, „Orlicz”, porucznik Witold Turonek „Tur”, podporucznik Witold Zyndram-Kościałkowski „Fakir”, podchorąży Jan Lisowski „Korsarz”. W okresie od lipca 1944 do lata 1945 roku na Wileńszczyźnie działało 17 polskich oddziałów partyzanckich, na Grodzieńszczyźnie kolejnych 7, zaś na Nowogródczyźnie aż 45 (skupiających razem około 1700 żołnierzy).

 

Kiedy exodus ludności polskiej objął większość kadr Armii Krajowej, jęły spontanicznie rozwijać się nowe komórki podziemne oraz oddziały partyzanckie. Najczęściej operowały one lokalnie, z udziałem kilku czy kilkunastu konspiratorów. Tym niemniej powstały też większe struktury działające na rozległych obszarach, jak Obwód nr 49/67 (blisko tysiąc ludzi!) powstały z połączenia Obwodów AK Lida i Szczuczyn, kierowany przez podporucznika Anatola Radziwonika „Olecha”; jak Samoobrona Ziemi Grodzieńskiej (600 żołnierzy, którym przewodził porucznik Mieczysław Niedziński „Men”, „Ren”, „Niemen”, „Morski”); jak Samoobrona Wołkowyska (od 100 do 300 konspiratorów, na czele których stał ksiądz major Antoni Bańkowski „Eliasz”, proboszcz parafii rzymskokatolickiej z Krzemienicy, były kapelan 3. Pułku Strzelców Konnych Wojska Polskiego).

 

Kiedy walec terroru nieubłaganie zmiażdżył organizacje podziemne, w leśnych ostępach jeszcze długo trzymały się maleńkie kilkuosobowe oddziałki partyzanckie, a nawet samotni bojownicy (w nomenklaturze czekistowskiej „terroristy odinoczki”). Dopiero na wiosnę 1957 roku, po ogłoszeniu amnestii, do siedziby sił bezpieczeństwa w Grodnie zgłosił się Stanisław Mowlik „Jeleń” – prawdopodobnie ostatni polski partyzant działający w granicach Związku Sowieckiego.

 

Szacuje się, że podczas wojny na Kresach stoczonej z sowieckim okupantem w latach 40. i 50. poległo od 3000 do 4000 polskich partyzantów, nie licząc zamordowanych i zmarłych w więzieniach. Liczbę Żołnierzy Wyklętych zabitych w tym samym czasie w walkach na obszarze „Polski Ludowej” oblicza się na 6000 do 9000. Zatem od 25 proc. do 40 proc. strat bojowych polskiego antykomunistycznego podziemia zbrojnego poniesiono na Ziemiach Utraconych.

 

Nocne ptaki

Przez wiele lat mrok urzędowej tajemnicy spowijał niezwykłą akcję z udziałem weteranów dawnych polskich dywizjonów RAF.

 

W latach 50. amerykańskie i brytyjskie służby wywiadowcze, by wesprzeć antykomunistyczne ruchy partyzanckie działające w Europie Wschodniej, uruchomiły tajny most powietrzny. Na rynku cywilnym zakupiono pewną ilość niewielkich samolotów transportowych, których zadaniem było dokonywanie zrzutów zaopatrzenia oraz spadochroniarzy – kurierów i specjalistów w dziedzinie łączności i dywersji. Aby uniknąć komplikacji politycznych, maszyny były nieoznakowane, a ich piloci oficjalnie występowali jako osoby prywatne. Personel werbowano w skupiskach emigrantów polskich, czeskich i węgierskich. Wśród pozyskanych lotników było kilkudziesięciu Polaków, dobrze zmotywowanych do walki z „czerwoną zarazą”.

 

Nasi piloci operowali z baz w Grecji (dokonując rajdów w przestrzeń powietrzną Albanii, Rumunii i Bułgarii) oraz w Niemczech Zachodnich (tu niebezpieczne szlaki wiodły w głąb Związku Sowieckiego, a także nad Polskę – w jednej z misji zrzucono kurierów Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość). Przeloty odbywały się w skrajnie trudnych warunkach – w nocy, na minimalnej wysokości, często w terenie górskim, na obszarach naszpikowanych artylerią przeciwlotniczą, na niebie kontrolowanym przez wrogie myśliwce i radary. Mimo to podczas lotów nad Europą Wschodnią nie utracono ani jednego samolotu pilotowanego przez Polaka.

 

Ekspansja komunizmu w świecie wymusiła zapotrzebowanie na usługi sarmackich asów przestworzy również na innych kontynentach. Grupa Polaków została wydelegowana do Pakistanu Wschodniego (dzisiejszy Bangladesz), skąd operowali nad Tybetem, dokonując zrzutów dla antychińskiej partyzantki. Inny zespół trafił na Filipiny, skąd wspierał prawicowych powstańców walczących z rządem Indonezji. Podczas działań w Azji nie obyło się bez strat – Jan Iżycki i Józef Jeka zginęli w szczątkach „prywatnego” bombowca.

 

Krążyły pogłoski o prawdopodobnym udziale polskich pilotów w inwazji emigrantów kubańskich w Zatoce Świń (1961). Kilka lat później w Kongo, zmagającym się z czerwoną rebelią, zginął Ksawery Wyrożemski (weteran Dywizjonów 308 i 315), dowodzący grupą emigrantów kubańskich obsługujących kongijskie samoloty szturmowe.

 

Psy wojny

Legia Cudzoziemska od chwili swego powstania przyciągała polskich emigrantów. Nie inaczej było po zakończeniu II wojny światowej.

 

Podczas wojny w Indochinach (1946-1954) wielu legionistów nosiło polskie nazwiska. Na polach bitew odnotowano obecność czołgów ozdobionych egzotycznymi napisami: „Krakowiak”, „Ślązak”, „Warszawa”…

 

Choć Legia postrzegana jest jako formacja żołnierzy najemnych, nigdy nie brakowało w jej szeregach ideowców, marzących o utworzeniu zalążka armii narodowej na wychodźstwie, albo szukających okazji do walki z wrogiem ojczyzny. Zygmunt Jatczak, dawny powstaniec warszawski z Batalionu AK „Miotła”, na indochińskim froncie spędził pięć lat. Swój akces w szeregi Legii tłumaczył m.in. aresztowaniami AK-owców w Polsce – „to ja wolę wziąć flintę i się bronić, a nie jak baran na rzeź iść!”. W Legii spotkał niejednego Polaka, zaprzyjaźnił się szczególnie z dawnym  partyzantem Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych.

 

Na ojczystej ziemi na polskich legionistów, wziętych do niewoli i wydanych przez komunistyczny reżim Wietnamu Północnego „bratnim” władcom PRL, także na tych weteranów, którzy wrócili do Polski z własnej woli – sypały się surowe wyroki, z karą śmierci włącznie. Nie odstraszało to chętnych do wojaczki w szeregach tak Legii, jak i innych oddziałów „psów wojny”.

 

Porucznik Rafał Gan-Ganowicz, uczestnik antykomunistycznej konspiracji w Warszawie, w 1950 roku po zdemaskowaniu organizacji zbiegł na Zachód. Piętnaście lat później zaciągnął się do armii kongijskiej zmagającej się z lewicową rebelią; następnie bił się w Jemenie u boku monarchistycznych powstańców przeciw rządzącym republikanom wspieranym przez Związek Sowiecki. Na obu tych wojnach spotkał rodaków. Ich i własne motywacje wyjaśnił krótko:

 

„Z komunizmem walczyć można (i trzeba) wszędzie tam, gdzie ten rak zagraża jakiemuś społeczeństwu.”

 

Synowie swoich ojców

Na pola bitew spieszyli również potomkowie emigrantów, urodzeni już na obczyźnie, a mimo to pamiętający o swoich polskich korzeniach.

 

Tysiące z nich, głównie obywateli  Stanów Zjednoczonych, a także państw Wspólnoty Brytyjskiej, walczyło w Korei i Wietnamie. Bodaj największą sławę zdobył pułkownik Francis Gabreski (właśc. Franciszek Gabryszewski), pochodzący z Pensylwanii syn małżeństwa polskich emigrantów spod Lublina. W czasie II wojny światowej najskuteczniejszy z amerykańskich pilotów zmagających się z Luftwaffe (28 potwierdzonych zestrzeleń samolotów niemieckich), w roku 1951 znalazł się w Korei, gdzie miał wiele okazji do zmierzenia się z lotnikami północnokoreańskimi, chińskimi i sowieckimi. Odniósł tu 6 zwycięstw indywidualnych i 1 zespołowe, co po zsumowaniu z powietrznymi wiktoriami z poprzedniej wojny, zapewniło mu trzecie miejsce wśród amerykańskich asów myśliwskich wszechczasów.

 

Przez szeregi kontyngentu australijskiego w Wietnamie Południowym przewinęło się dobre pięć setek żołnierzy przyznających się do narodowości polskiej. Reprezentatywną postacią był pułkownik Ryszard Górewicz, dowódca bazy sił powietrznych w Phan Rang. Ów wojownik z krainy kangurów urodził się w Hongkongu, następnie osiadł wraz z rodzicami na stałe w australijskim Sydney. Mimo to uważał się za… warszawiaka, po rodzicach, którzy przekazali mu pamięć o stolicy Polski.

Podobne ścieżki wiodły Andrzeja Skrzypkowiaka. Urodził się w Anglii jako dziecko uchodźców – polskich Sybiraków, uciekinierów z Nieludzkiej Ziemi. Jego ojciec, żołnierz II Korpusu gen. Andersa, był uczestnikiem szturmu na Monte Cassino; matka – córką generała zamordowanego podczas operacji katyńskiej. Oboje dobrze wychowali syna. W latach 70. młody Andrzej zaciągnął się do elitarnej jednostki komandosów brytyjskich Special Air Service (SAS). Wziął udział w walkach z marksistowskimi rebeliantami w Omanie. Po demobilizacji wyruszył do okupowanego przez Sowietów Afganistanu, u boku partyzantów, by zdobyć sławę jako „Andy Polak”. Oficjalnie przebywał tam jako reporter, choć podobno zdarzało się, że odstawiał kamerę i sięgał po karabin.

 

Spalony krzyż

Nie walczyli o uznanie i zaszczyty. Spotykali się z niezrozumieniem i nienawiścią nawet w środowiskach, w obronie których stawali.

 

Spośród kilkorga emigrantów, jacy w latach 80. zgłosili się w szeregi partyzantki afgańskiej, dwóch zginęło – jak na ironię obaj za sprawą mahometańskich sojuszników. Wspomnianego wyżej Andrzeja Skrzypkowiaka zamordowali mudżahedini z konkurencyjnej frakcji. Inny ochotnik, Lech Zondek, został zraniony nożem w rękę przez pewnego partyzanta, co potem stało się przyczyną śmiertelnego upadku ze skały podczas wspinaczki. Przyjaciele postawili na jego mogile drewniany krzyż z napisem: „Lech Zondek, polski żołnierz 1952-1984”. Tubylcy, o których wolność walczyli przybysze z dalekiego Lechistanu, sprofanowali mogiłę Zondka, ukradli z niej krzyż, który następnie porąbali na opał.

 

Dziś winniśmy wspomnieć ich wszystkich. Partyzant z Podhala bądź Nowogródczyzny, legionista spod Dien Bien Phu, ex-pilot RAF przemykający po nocnym niebie wśród bałkańskich i tybetańskich szczytów – oni wszyscy walczyli ze wspólnym wrogiem.

 

Andrzej Solak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie