11 maja 2020

Aplikacje do walki z koronawirusem. Ochrona czy inwigilacja?

(Zdjęcie ilustracyjne. Źródło: pixabay.com (Gerd Altmann))

Wstajesz z rana. Jak co dzień z lekkim niepokojem przykładasz palec do szybki smartfona. Na wyświetlaczu szybko pojawia się wynik 36.6 st. C. Uff…wszystko w porządku, czas zbierać się do pracy. Jadąc w tramwaju, niespodziewanie w twoim telefonie zapala się diodka powiadomień; tym razem to nie sms czy Messenger ale niedawno zainstalowana aplikacja monitorująca rozwój COVID-19. Z wypiekami na twarzy czytasz komunikat Głównego Inspektora Sanitarnego: „Pięć dni temu, w godz. 8.15-8.30 miałeś kontakt z osobą z pozytywnym wynikiem na obecność koronawirusa SARS-CoV-2. Zostań w domu, ogranicz kontakty. Codziennie monitoruj swój stan zdrowia, w przypadku wystąpienia wysokiej temperatury, duszności, kaszlu i kataru, niezwłocznie poinformuj służbę zdrowia”. Pięknie, kolejne dwa tygodnie w nerwowej kwarantannie!

To nie wizja science-fiction z jednej z książek Stanisława Lema, ale perspektywa nieodległej przyszłości każdego z nas. I to nie tylko w Polsce. Lista krajów pracujących nad własną wersją aplikacji mobilnej jest coraz dłuższa; Angola, Australia, Austria, Chiny, Czechy, Finlandia, Francja, Niemcy, Ghana, Hong Kong, Islandia, Indie, Holandia, Północna Macedonia, Norwegia, Rosja, Arabia Saudyjska, Singapur, Korea Południowa, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Wietnam. Wszystkie zdecydowały o tropieniu koronawirusa drogą mobilną, niektóre z nich – jak Włochy czy Indie – opracowały nawet po kilka różnych wersji.

Aplikację dobrowolnie ściągają miliony użytkowników na całym świecie. Przedstawiane w samych superlatywach oprogramowanie wydaje się jednym z najskuteczniejszych wynalazków pozwalających ograniczyć rozprzestrzenianie koronawirusa. Korea Południowa chwali się, że to dzięki szybkiemu wyłapywaniu zakażonych jednostek udało się powstrzymać pandemię i wyjść z – wydawałoby się – beznadziejnej sytuacji. Bez wiedzy południowokoreańskich władz, zanim podjęto jakiekolwiek działania, nowy koronawirus zdołał zakazić ponad 9 tys. osób w całym kraju. Powszechne użycie aplikacji w połączeniu z gigantyczną ilością testów pozwoliło zdusić zagrożenie w zarodku.

Wesprzyj nas już teraz!

Mechanizm jest banalnie prosty – program dzięki połączeniu bluetooth zapisuje historię kontaktów znajdujących się w pobliżu urządzeń. Jeżeli ktoś z użytkowników w jakimś momencie pójdzie przebadać się w laboratorium na obecność koronawirusa SARS-CoV-2 i uzyska wynika pozytywny, jest zobligowany do wysłania informacji do centrali. Użytkownicy urządzeń będących w kontakcie z nosicielem momentalnie otrzymują powiadomienie. Większość z tych aplikacji wyposażona jest jeszcze w oprogramowanie służące do monitorowania swojego stanu zdrowia. Wszystkie informacje usuwane są po dwóch tygodniach, rząd nie ma wglądu w nasze wiadomości czy dane osobiste, a kod źródłowy jest ogólnie dostępny. Gdyby rząd chciał majstrować przy naszej prywatności, wszystko zobaczymy wcześniej. Czym się zatem przejmować?

Niestety jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach.

Kwestia dobrowolności
Aby aplikacja miała w ogóle jakiś sens, musi być powszechna. Oznacza to, że na swoich urządzeniach musi ją zainstalować – jak podaje np. pionierski pod tym względem Singapur – przynajmniej 40 proc. użytkowników. W przeciwnym razie używanie jej mija się z celem, a pieniądze zainwestowane przez ministerstwa cyfryzacji pójdą w błoto. Zatroskane o swoje finanse rządy więc dwoją się i troją w zachęcaniu do korzystania z nowej technologii. A jeżeli ludzie w wystarczającej ilości nie zainteresują się nową zabawką? – Kiedy jej powszechność nie osiągnie wystarczającego pułapu, to wtedy zastanowimy się co dalej – zakłada minister cyfryzacji Marek Zagórski.

Przymus też nic nie da. Co z tego, że aplikacja obowiązkowo znajdzie się w naszych telefonach, skoro wystarczy po prostu wyłączenie sygnału bluetooth. A tego – póki co – nie nakazuje jeszcze nawet władza w komunistycznych Chinach. Zatroskani ministrowie zdrowia mogą jednak spać spokojnie. Jak pokazuje doświadczenie np. Australii, Korei Południowej czy Wielkiej Brytanii, nowe aplikacje rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Na antypodach w kilka dni od wypuszczenia programu, ściągnęło ją ponad dwa miliony Australijczyków. Podobnie w Wielkiej Brytanii. Koreańczycy dostają powiadomienia automatycznie, bez wyrażania zgody. 90 proc. z nich codziennie ma przy sobie smartfona.

Inwigilacja? Ale przynajmniej rodzima!
A jak wygląda sprawa w Polsce? Jeżeli wierzyć branżowym mediom, do przestrzeni publicznej wyciekła informacja, w jaki sposób nasz rząd zachęci do instalacji tropiącej koronawirusa aplikacji. Otóż… bez aplikacji możemy poczuć się jak konsument drugiej kategorii w galeriach handlowych. Jak wynika z – później wycofanych – wytycznych Ministerstwa Rozwoju, sprzedawcy będą mogli zwiększyć dopuszczalny limit przebywających na terenie sklepu osób o 10 proc., o ile „dodatkowi” klienci będą robić zakupy z włączoną aplikacją.

Ponadto właściciele galerii zobowiązani będą do „umieszczenia w widocznym miejscu materiałów informacyjnych na temat aplikacji ProteGO Safe” oraz „zalecanie, na przykład poprzez zniżki lub materiały promocyjne, pracownikom i klientom korzystania z aplikacji ProteGO Safe”. Ministerstwo po kilku godzinach swoje zalecenia co prawda wycofało (albo jedynie usunęło z oficjalnej strony), ale niesmak pozostał.

Bo – jak czytamy na portalu eksperckim „Niebezpiecznik.pl” – pomysł z aplikacją ProteGo Safe jest po prostu niedopracowany. Po pierwsze, aby takie rozwiązanie było skuteczne, wszyscy użytkownicy aplikacji musieliby chodzić z nią non-stop otwartą na ekranach swoich urządzeń mobilnych. Aplikacje na bluetooth nie funkcjonują bowiem stabilnie kiedy działają „w tle”.

„Ten kluczowy dla idei aplikacji problem zdaje się być często pomijany przez osoby nietechniczne wypowiadające się na temat fajności/nie fajności aplikacji. A więc powtórzmy to jeszcze raz: takie aplikacje nie działają poprawnie, jeśli są w tle, a więc nikogo nie chronią dopóki ktoś nie paraduje z nimi wyświetlonymi na ekranie. A naprawdę nie wyobrażamy sobie, żeby teraz każdy na smartfonie wychodząc z domu miał otwartą cały czas na ekranie jakąś (jedną) aplikację” – czytamy.

Ale to nie wszystko.

Funkcjonowanie aplikacji to nie jedyny problem wzbudzający wątpliwość ekspertów. Kolejnym jest jej przejrzystość, a konkretniej – czy rząd mówi nam wszystko. A jak wykazują redaktorzy „Niebezpiecznika”, w tej kwestii jest się do czego przyczepić.

Okazuje się, że polski ProteGo Safe, bazujący na scentralizowanym systemie, umożliwia deanonimizację użytkowników i namierzenia „kto z kim i kiedy – a także i gdzie” przebywa. „W przeciwieństwie do modelu zaproponowanego przez Google i Apple, identyfikatory użytkowników ProteGO nie są generowane lokalnie na urządzeniach, ale pobierane z serwera Ministerstwa Cyfryzacji. Czyli anonimowe w zamyśle identyfikatory da się powiązać z adresem IP – a ten może wskazać konkretną osobę, ponieważ strona rządowa ma odpowiednie mechanizmy do wnioskowania o tego typu dane od operatorów. Dodatkowo, o ile aplikacje reklamuje się jako niewymagającą podawania danych to nie do końca jest to prawdą. Jeśli ktoś oznaczy się jako zainfekowany, będzie musiał zweryfikować swój numer telefonu, co też pozbawi go anonimowość” – pisze na łamach portalu Jarek Potiuk, autor zestawu pytań zawierającego wątpliwości co do pomysłu Ministerstwa Cyfryzacji.

Czyli z tą anonimowością nie jest tak wspaniale jak zapowiadano. Ale co z tego? Przecież już jakiś czas temu sami z własnej woli przekazaliśmy technologicznym gigantom znaczną część naszej prywatności, więc jeżeli – jak się przekonuje – w grę wchodzi nasze zdrowie i życie, to tym bardziej oddamy kolejną jej część. Pytanie tylko – komu?

Wielki Brat zgarnia wszystko
Początkowo poszczególne kraje pracowały nad własnymi wersjami aplikacji. Singapur oferował „TraceTogether”, Wielka Brytania – „COVID symptom tracker” oraz NHS App, USA – „COVIDSafe”, Austria „Stopp Corona”, Finlandia – „Ketju”, Francja – „StopCovid” itd. W Polsce zespół informatyków pracował nad lokalną ProteGo. Wydawałoby się, że rządy państw narodowych, tak jak w innych aspektach walki z pandemią koronawirusa, zdane są na siebie i opracują własne wersje programu. Nic bardziej mylnego.

10 kwietnia Apple i Microsoft postanowiło rozpocząć współpracę w celu ujednolicenia systemów, na jakich działać będzie nowa aplikacja. Dzisiaj mamy do czynienia z dwoma głównymi protokołami na jakich funkcjonuje technologia bluetooth: DP-3T (decentralized Privacy-Preserving Proximity Tracing) oraz niemiecki PEPP-PT/PEPP (Pan-European Privacy-Preserving Proximity Tracing). Pierwszy z nich określa się jako system zdecentralizowany o charakterze open source. Dane użytkowników nie mają kontaktu z centralą czy stroną trzecią i nie są przez nie przetwarzane. To właśnie tym systemem zainteresował się Apple oraz Google.

Drugi – PEPP-PT/PEPP – wymaga połączenia z centralą, aby skutecznie informować nas o przypadkach zakażenia. Jego przewaga nad pierwszym systemem polega na szybszych rozwiązaniach bazujących na technologii bez udziału człowieka. Otrzymujemy więc szybsze i sprawniejsze działanie za cenę prywatności.

Ujednolicony przez Google i Apple system zostanie wprowadzony w maju. To nie wszystko. W kolejnych miesiącach technologiczni giganci wprowadzą funkcję wykrywania spotykanych osób do swoich systemów operacyjnych – iOS oraz Androida. W efekcie KAŻDY TELEFON – nawet bez zainstalowanej aplikacji – zarejestruje urządzenia w pobliżu i powiadomi użytkownika, czy w ciągu ostatnich 14 dni został narażony na kontakt z osobą zakażoną.

Po co?
I jak zwykle gra toczy się o bazy danych dotyczące informacji na temat miliardów użytkowników. Zamieszanie związane z koronawirusem doskonale się do tego nadaje. O ile mapy Google znały nasze położenie i historię odwiedzonych miejsc, Facebook proponował znajomych do zaproszenia, pliki cookies dopasowywały reklamy do poszukiwanych produktów, a YouTube wynajdował nam coraz nowsze filmy z interesującego nas tematu, to w nieodległej przyszłości być może Google doradzi nam czy odwiedzić lekarza – odczytując nasz stan zdrowia jedynie po samym dotyku ekranu telefonu. Po co technologiczni giganci chcą jednak monopolizować kolejny sektor? Przecież już wiedzą o swoich użytkownikach niemal wszystko.

Być może odpowiedź brzmi podobnie do rozwiązania, jakie proponują socjaliści, kiedy w zarządzanym przez siebie systemie pojawia się coraz więcej problemów: „więcej socjalizmu!” – krzyczą. Być może zaspokojeniem nieugaszonego pragnienia władzy jest… jeszcze więcej władzy.

 

Piotr Relich

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie