20 września 2018

303. Ci wspaniali Polacy w swych latających maszynach

Seans rozpoczął się z hukiem. To kamień spadł mi z serca. Wielki kamień młyński. A miałem poważny powód do niepokoju, gdyż dwa dni wcześniej obejrzałem „303. Bitwa o Anglię” i długo po opuszczeniu kina nie mogłem się otrząsnąć z niesmaku. Ale tym razem było zupełnie inaczej – film „Dywizjon 303. Historia prawdziwa” mnie urzekł.

 

Są takie dzieła sztuki narracyjnej – zarówno słowa, jak i ruchomego obrazu – oraz sztuk plastycznych (a, kto wie, być może do pewnego stopnia również muzyki…?), które wytwarzają niezatarty obraz konkretnych zdarzeń historycznych i w swoisty sposób nolens volens filtrują zdobywaną później wiedzę w danym przedmiocie. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Bo jeśli kiedyś okaże się, że wypieszczony obraz mniej lub bardziej rozmija się z faktami, to, cóż… tym gorzej dla faktów.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Każdy ma tego typu filtry. Niżej podpisanemu na przykład trudno spojrzeć na siedemnastowieczną Rzeczpospolitą Obojga Narodów inaczej niż przez okulary sienkiewiczowskiej trylogii, śledzić chrześcijańsko-muzułmańskie zmagania w Lewancie wyłączywszy optykę trylogii Zofii Kossak czy oglądać świt państwowości polskiej w oderwaniu od tetralogii Gołubiewa. Na tej samej zasadzie obraz bitwy o Anglię uformował we mnie „Dywizjon 303” Arkadego Fiedlera znaleziony pod poduszką na początku pewnego grudnia, kiedy świat był jeszcze całkiem młody.

 

Stąd dojmujące uczucie przykrości podczas oglądania brytyjskiego obrazu Davida Blaira. I to od pierwszej minuty – kiedy na ekranie pojawiła się dziewucha z wypisanym na twarzy ku… lepszemu zapewne ukazaniu złożoności sytuacji wojennej wyrazem gorliwości w dziele zapewnienia uciechy sfrustrowanym wojną pilotom. Dalej też wcale nie było lepiej: fabuła w szwach się rozłazi, dynamika akcji na poziomie dokumentów fabularyzowanych Bogusława Wołoszańskiego, dialogi rażą wulgarnością, sceny batalistyczne rozczarowują. Wieje anachronizmem – jasne, że nikt się nie spodziewał ekranizacji podręcznika historii, ale można było przynajmniej spróbować oddać ducha tamtych czasów. Nikt się jednak o to nie pokusił, wskutek czego film mocno trąci fałszem. A jeszcze mocniej – prostactwem. Trudno się oprzeć wrażeniu, że cały obraz spowija brudna mgła…

 

A sprawa polska? – zapyta jakiś niecierpliwy patriota. No cóż, tutaj jest najgorzej, aczkolwiek wydaje się, że autorzy scenariusza kierowani sympatią do Polaków chcieli dobrze. Ale jak wiadomo, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, przeto otrzymaliśmy obraz zajadłych dzikusów ziejących morderczym szałem – popapranych bękartów wojny w wyświechtanych łachach… Chwila zastanowienia każe więc zadać pytanie, czy to aby na pewno sympatia, a nie sprytnie ukryte szyderstwo. Czemu bowiem miał na przykład służyć wątek nieszczęsnego chłopczyny, który cały czas na ziemi spędza wygniatając kolanami podłogę w kaplicy, a w powietrzu (najwyraźniej – zdaniem twórców filmu – wiedziony chrześcijańską miłością nieprzyjaciół) całą amunicję posyła Panu Bogu w okno? A pouczony o niestosowności takiego zachowania zbiera się w sobie, by w następnej walce… staranować spadochroniarza. What the hell? – pytamy zgodnie z duchem ówczesnej angielszczyzny. Skąd w ogóle taka wizja? Polscy żołnierze – w przytłaczające większości praktykujący katolicy – często się modlili i pomocy Bożej chętnie wzywali, a wroga bili aż się kurzyło, do tego honorowo. O to wszak na wojnie chodzi, a Polacy – jak rzadko kto na frontach ostatniej wojny światowej – doskonale tę prawdę pojmowali.

 

Ogólnie więc mizeria z kaszanką. I klops. W tym filmie nic nie łapało za serce. A jak w filmie nic nie łapie za serce, to taki film jest do kitu.

 

I dziwić się, że na „Dywizjon 303. Historia prawdziwa” szedłem z duszą na ramieniu? Przecież nie od dziś znam dobrze możliwości destrukcyjne artystycznej nędzy zwanej w celach dezinformacyjnych współczesną polską kinematografią.

 

Ale jakże miło się rozczarowałem! Przede wszystkim film zgadza się z literackim pierwowzorem, a to już sporo znaczy, bo wyklucza anachronizm. Książka wszak powstała – wedle słów samego autora – „na gorąco, pod bezpośrednim wrażeniem rozgrywających się w 1940 roku wypadków”.

 

Jesteśmy więc na lotnisku w Northolt i czujemy się tam jak w domu. Chłopcy jak spod igły (władze wojskowe przykładały wszak wielką wagę do wyglądu zewnętrznego i zachowania żołnierzy, jako najważniejszych podówczas na szerokim świecie reprezentantów Rzeczypospolitej); układni, szarmanccy, rycerscy. A jednocześnie – zabójczo skuteczni. Latają jak wariaci strącając jednego „adolfka” za drugim. Pierwsi do bitki, wroga się nie boją, lecz brawurowo prą do zwarcia, aby „po wypatrzeniu dogodnego momentu uderzyć jak huragan, dopaść jak najbliżej, nieledwie dobrać się do samego ciała i z odległości kilkudziesięciu zaledwie metrów prażyć morderczym ogniem” (Arkady Fiedler). Miło się to ogląda, zwłaszcza, że Polacy robią wszystkie te rzeczy – jak dziś mawia młodzież – „bez napinki”. A przede wszystkim bez nieodzownej we współczesnym kinie wojennym rewii patetycznego tchórzostwa i okrucieństwa popełnianego ze strachu. Nie oglądamy ani śladu licytacji, kogo ta wojna bardziej przeraża, komu mocniej „ryje banię”, a kto cięższym kawałem mięsa dla chwilowej ulgi rzucić potrafi. Nasi myśliwcy nie muszą niczego udowadniać bluzgając brzydkim słowem – ich hurricane’y bluzgają ogniem z ośmiu luf, a to ma nieporównywalny ciężar gatunkowy.

 

Polski żołnierz drugiej wojny światowej nie miał czasu na histerie, zbyt zajęty realizacją podstawowego celu swego w niej uczestnictwa: „Wywalcz Polsce wolność lub zgiń!”. A jeśli mowa o udowadnianiu własnej wartości, to polscy piloci bez wysiłku dokonali tego już na samym początku bitwy o Anglię. Perfekcyjnie znając rzemiosło, bo wyszli ze wspaniałej szkoły lotnictwa, wzbogaceni doświadczeniem wyniesionym z polskiego września zasiedli oto za sterami maszyn, które nareszcie pozwolą im pokazać swą nieocenioną wartość. „Rozbicie w piątkę całej olbrzymiej wyprawy niemieckich bombowców w dniu 15 września 1940 roku było czynem równie bohaterskim jak Samosierra, natomiast miało głębsze podłoże moralne i Polakom przynosiło czystszą chwałę niż awantura hiszpańska” – pisze autor „Dywizjonu 303”.

 

W filmie widzimy sporo takich akcji – to zdecydowanie jego największy atut, który łagodzi praktyczny brak jednolitej linii fabularnej mnożący niezamknięte wątki poboczne (czym jednak, zdaniem niżej podpisanego, w ogóle nie należy się przejmować, lecz dostrzegając w całym obrazie swego rodzaju uroczą staroświeckość cieszyć się ładnie oddanymi przebłyskami świata, którego dawno już nie ma). Rozmach i lekkość scen podniebnych powinny zadowolić niejednego malkontenta – szacun dla specjalistów od efektów specjalnych, którym pomimo dysponowania tylko jednym samolotem udało się wyczarować piękne sekwencje dynamicznych walk powietrznych na szerokim planie z udziałem wielu maszyn.

 

I oto nagle siedzę za sterami hurricane’a. Mój Boże, cóż to za maszyna! Czterokrotnie silniej uzbrojona i znacznie szybsza od naszej poczciwej „jedenastki”. Gdybyśmy dokładnie rok temu mieli choć ze dwie setki takich… Ale nie czas na zadumę, bo oto bandyci na dziewiątej. Formacja pękatych heinkli i kilka „ołówków” Do-17. Niżej od nas, ze słońcem – idealny cel. Nie ma czasu do namysłu – atakujemy! Gaz do dechy! Druga eskadra władowawszy „boosta” spadła na bombowce jak stado jastrzębi. Moja krąży powyżej w stanie najwyższej czujności, wszak gdzieś w pobliżu musi być niemiecka eskorta. Jako żywo, nie minęło kilka sekund, gdy wyskoczyli z chmur prosto na nas, sypiąc lawiną ołowiu. Szybko, ciasny zwrot, pętla, unik – i już mam wroga przed sobą. Już go łapię w celownik. Niecierpliwy kciuk drży na spuście, ale trzymam go na wodzy. Jeszcze za daleko, trzeba podejść na odległość gwarantującą stuprocentowe trafienie. Już! Pociski moich kaemów fastrygują skrzydła messerschmitta, bębnią po kadłubie, sięgają wreszcie kabiny i silnika. Biję krótkimi, pewnymi seriami – szkoda amunicji, dziś mam zamiar „spruć” co najmniej kilku „adolfków”…

 

Lubię oglądać filmy nakręcone ku pokrzepieniu serc. Lubię patrzeć, jak Wojsko Polskie spuszcza manto nieprzyjaciołom naszej Ojczyzny. Lubię spotykać na ekranie Polaków, którzy o imponderabiliach mówią równie swobodnie jak o ulubionym gatunku papierosów. Dziś o to wszystko coraz trudniej.

 

Jerzy Wolak

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie