5 stycznia 2015

Ostatnia część filmowej opowieści o „Hobbicie” to kulminacja szaleństwa na punkcie epatowania widzów kolejną garścią fajerwerków. Kinowa sztuka powoli się kończy – zastępuje ją kicz i sztuczne ognie. Im jest mocniej i bardziej kolorowo tym po prostu lepiej.

 

Podróż dobiegła końca. Od trzech lat to właśnie grudzień był „tym miesiącem”, w którym z wielką niecierpliwością oczekiwano kolejnej odsłony filmu Petera Jacksona o małym Hobbicie, dokonującym czynów niezwykłych. Choć, przyznajmy, napompowany długim wyczekiwaniem balonik pękł dość efektownie już podczas drugiej części filmu, obnażywszy dość tandetne próby klajstrowania przez Jacksona luk, niedających się wypełnić konkretną treścią, by utrzymać właściwy poziom rozmachu trzyczęściowego obrazu i dostarczyć widzowi odpowiednią dawkę adrenaliny.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Metoda Jacksona wpisuje się zresztą w cały proces stopniowego ubożenia kinowej sztuki. Od dłuższego już czasu twórcy dokładają bowiem wszelkich starań, by epatować widza kolejnymi fajerwerkami, olbrzymią ilością efekciarskich scen, przybierających nierzadko – jak właśnie u Jacksona – wyraz nieomal komiczny. Jeśli tak dalej pójdzie, to za kilka lat filmy Tarantino czy Rodrigueza stracą powab tandetnej rozrywki, wszak wszystko już stanie się tandetą.

 

Widz częścią filmu

 

Stąd trudno nie darzyć szacunkiem Christophera Nolana, który wyreżyserowawszy absolutnie kasową trylogię o Batmanie, nie zdecydował się, by jakąkolwiek z jej części przedstawić w technologii 3D, nabijającej sakwę twórcom, aż miło. Inaczej Jackson – ten nie miał nic przeciwko temu, by „Hobbita” widzowie mogli zobaczyć w takimż formacie. A tym samym, zamiast wznosić się na wyżyny kinowego artyzmu, mógł już spokojnie spocząć na laurach, wszak kolejne niedoskonałości na pewno zostaną przykryte trójwymiarowym efekciarstwem.

 

Kino zresztą podąża prostą drogą w jeszcze bardziej odpychającą tandetę. Cinema City już oferuje nowy format – 4D, w którym widz będzie mógł stać się częścią filmu, czując zapachy, doświadczając wstrząsów w fotelu czy będąc oblewanym wodą w trakcie seansu. Drodzy Państwo, czyż nie jest to – przepraszam za banał – po prostu głupie? Oto jakiś mechanizm w trakcie projekcji filmu będzie trząsł naszym fotelem, a inna maszyna kilkakrotnie nasika nam, za przeproszeniem, na twarz, byśmy mogli poczuć więcej emocji, śledząc kinowe obrazy. Popularność takiej formy rozrywki zdaje się być cokolwiek niepokojąca, szczególnie, że niżej podpisany doskonale pamięta jak jeszcze parę lat temu podobne „kino” oferowano turystom na cudacznych, zakopiańskich Krupówkach, gdzie w prowizorycznie ustawionej skrzyni, za niemałą opłatą, puszczano jakiś pożal się Boże filmik, w którego trakcie sikano właśnie na widza wodą i po wariacku trzepano jego fotelem. Słowem: format 4D wydawał się być swego czasu typową „babą z brodą” – istotą budzącą zaciekawienie i okropny, kpiarski śmiech, radujący serca kuglarzy czy obłędnych cyrkowców. Teraz „baba z brodą” wchodzi do mainstreamu, o czym mogliśmy się przekonać nie tylko podczas zeszłorocznej, grubo ciosanej Eurowizji, ale o czym przekonujemy się coraz częściej w tzw. „miejscach uczęszczanych”, traktowanych przez wielu całkiem poważnie, czyli chociażby w kinowych salach.

 

Najnowsza część „Hobbita” – okraszona tytułem-zapowiedzią „Bitwa pięciu armii” – dotrzymuje tempa tym nowym na polskim rynku, kinowym rewelacjom. Wcale nie dlatego, że można go oglądać w formacie 3D, ale że składa drogocenną, bałwochwalczą ofiarę z szalenie ważnej, Tolkienowskiej treści na ołtarzu efekciarstwa i obłędnej niemal pogoni za kolejnymi wrażeniami. Szkoda, że Jacksonowi, znającemu Tolkiena jak mało kto, ani trochę nie wadziła ta współczesna, przerażająca komercja zdolna totalnie wykastrować najlepiej zapowiadający się film pozostawiając impet, szaleńcze tempo i walkę, walkę, walkę.

 

„Walka” to zresztą słowo nieomal kluczowe, wszak właśnie owa „bitwa pięciu armii” wypełniła znaczną część filmu. Widzimy więc żołnierzy raz wycofujących się, innym razem znów ruszających do walki, widzimy dziwne, komiczne nieomal scenki tam, gdzie owego komizmu w żadnym wypadku być nie powinno. Są także przygniatające widza przeraźliwie długie sceny walki w ręcz. Szkoda, że Jackson nie pokusił się o więcej rozsądku w tym szaleństwie. O co dokładnie idzie? Podajmy przykład. Oto w wyreżyserowanym przez niego genialnym „Władcy Pierścieni” dochodzi do arcyciekawej, acz krótkiej, wymiany zdań między Gandalfem a hobbitem Peregrinem Tukiem. Gdy ten drugi, na chwilę przed bitwą, wyraził swoje obawy, że starcie przyniesie mu śmierć, Czarodziej trzeźwo zauważył: „a kto powiedział, że śmierć jest końcem wszystkiego?”. To ważna scena, bo próżno szukać jej w Tolkienowskiej trylogii, a doskonale obrazuje znakomite zrozumienie przez Jacksona głęboko chrześcijańskiego zamysłu, z jakim brytyjski pisarz tworzył swoją fantastykę.

 

W „Hobbicie” Jackson nie popisuje się już tak imponującą przenikliwością. Wręcz przeciwnie – trwoni darowane mu przez wielbicieli Tolkiena zaufanie z podziwu nieomal godną dezynwolturą. Potrafi jeszcze grać obrazem (vide: niezwykła scena negocjacji między Thorinem a Bardem, prowadzonymi przez… otwór w grubym murze), ale już za grosz w jego opowieści morału. A Tolkien przecież jest moralistą bezwzględnym, choć nienatrętnym, bo to, co pragnął przekazać swoim czytelnikom cudownie opakował we wspaniałe obrazy, zaprawiwszy je niezwykłym językiem i ogromną wręcz dawką twórczej precyzji. Jackson zachował z tego jedynie obrazy, bo próżno w jego filmie szukać morału czy oszołamiającej dbałości o szczegół. „Hobbit. Bitwa pięciu armii” łudząco równa więc poziomem do całego kinowego nowinkarstwa karmiącego co prawda nasze zmysły, ale już nie odżywiającego duszy. Więcej jest więc w nowym „Hobbcie…” z „baby z brodą” niż z klimatu Tolkiena.

 

Medal za zasługi

 

Jackson przelicytował, zdradził, oszukał widzów. Nie bójmy się pisać o tym wprost, nawet jeśli wielu z nas pozostaje pod wielkim wpływem jego poprzednich spotkań z Tolkienem. Amerykański reżyser chwile wielkości pozostawił daleko za sobą. „Hobbit” to już szał, obłędny pęd nie wiadomo dokąd i dlaczego. Tolkien został zdradzony na rzecz eksplozji, wybuchów, eskalacji emocji. Wielkiego pisarza przygniotła po prostu – wielka szkoda – właśnie ta, którą zachwycają się głównie kuglarze.

 

Mimo gorzkich konstatacji trudno wątpić, że Jackson z dumą może wypinać pierś po medal za zasługi na rzecz Tolkienowskiej prozy. Wspomnianym „Władcą Pierścieni” bowiem wzniósł się na wyżyny nie tylko adaptatorskiego, lecz i reżyserskiego kunsztu. Żal, że zszargał swoją legendę nieudanym „Hobbitem”. Często jednak tak już jest z mistrzami, autorami oszołamiających sukcesów – nigdy nie wiedzą kiedy skończyć. I kończą zwykle wówczas, gdy sami okazują się już być skończeni.

 

 

Krzysztof Gędłek

 

 

Hobbit. Bitwa pięciu armii, reż. Peter Jackson; scen. Richard Armitage, Fran Walsh, Philippa Boyens, Guillermo del Toro, Peter Jackson; wyst. Martin Freeman, Ian McKellen, Richard Armitage, Luke Evans, Orlando Bloom, Evangeline Lilly

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 105 295 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram